W trzecim odcinku widzę już wyraźnie pewne powtarzalne elementy, które budują Ange Vierge: oprócz zasadniczej akcji odfajkować należy obowiązkowo nieco retrospekcji z przeszłości Sayi i Amane (co niniejszym pozwala mi uznać je obie za najgłówniejsze bohaterki), porcję wyjaśnień dotyczących settingu, średnio trzymającego się kupy, ale za to podanego metodą łopatologiczną, kawa na ławę, jak krowie na miedzy – tzn. jedne postaci wyjaśniają to drugim, drugie powtarzają chórkiem dla lepszego zrozumienia, a widz z zażenowania robi w tym czasie facepalma; wreszcie elementem absolutnie niezbywalnym, wręcz istotowo fundamentalnym jest… zgadniecie? Oczywiście łaźnia!
Jest tragedia…
Jest determinacja…
Jest anioł pod obstrzałem własnych piórek.
Pomiędzy tym wszystkim mamy akcję, a także Dramatyczny Zwrot Akcji. Mianowicie: dziewczęta bezowocnie deliberują nad uwolnieniem Amane z kryształu (jakoś nikt się nie przejmuje innymi Alfa Driverkami), a nie mogąc tego uczynić metodą siłową, sfrustrowane swoją bezradnością i zaniepokojone losem senpajek, udają się na rekonesans na miejsce ich bitwy z Uroborosami. To, czego wciąż nie wyjaśniono, to sposób, w jaki przynajmniej niektóre z nich latają, ale już się pewnie tego nie dowiem. Za to w tym czasie główny naukowiec Seiran, dr Michael, udziela swoim pracownicom, dla których najwyraźniej jest to objawienie, podstawowych informacji o działaniu ichniego uniwersum i roli Progresów w nim. Otóż walcząc ze sobą podczas treningów na wyspie, dziewczęta wytwarzają szczególny rodzaj energii, który spowalnia proces zbliżania się do siebie pięciu światów. A dowiadujemy się tego dzięki temu, że nagły spadek owej „Extra” spowodował przyspieszenie grożącej ich destrukcją kolizji… Jej, Armageddon za 168 godzin z haczykiem, niech ktoś namierzy Bruce’a Willisa i Bena Afflecka!
Houston, mamy problem…
Dr Micheal odkryła też, że mimo pogrążenia Alfa Driverek w śpiączce, ich linki z Progresami są nadal aktywne; okazuje się, że podstępny plan Uroborosów nie ograniczał się do zmniejszenia wartości bojowej tych drugich, ale polegał na przeciągnięciu ich za pomocą skażonych linków na ciemną stronę mocy! Serio…? Doświadczają tego na własnej skórze nasze bohaterki na pogrążonej w totalnym mroku sąsiedniej wyspie, odnajdując swoje drogie senpajki pochłonięte przez wewnętrzną ciemność, co objawia się tzw. kurwikami w oczach, nagłą transformacją mundurków rodem z mahou shoujo i niepohamowaną żądzą poduczenia młodszych koleżanek paru nowych umiejętności.
Jestem sobą… jestem ciemnością!
Saya staje oczywiście naprzeciwko uwielbianej przez siebie Hinaty, przewodniczącej akademii, która nie dość, że przewyższa ją o trzy klasy, to jeszcze umie trafić w czuły punkt, wytykając jej egoizm, słabość i podłe zachowanie względem biednej Amane. Broń jednak jest obosieczna, bo Saya w histerii dostaje takiego power-upa, że kładzie senpajkę na łopatki, co powoduje utratę przez tamtą mrocznego ubranka, a w dalszej kolejności powrót do zmysłów. Taki sam wyczyn nie udaje się pozostałej czwórce, stawiającej czoła Mikage-senpai, która w obliczu przybyłych z jasnej strony mocy posiłków wycofuje się z klasycznym „zobaczymy się jeszcze, a-ha-ha-HA” na ustach. Na koniec mamy rzut oka na jej również skażone ciemnością towarzyszki, które w obłokach pary, ulokowane wygodnie w różnych łaźniach, wygłaszają rozmaite komentarze, sugerujące, że dalej będzie jeszcze ciekawiej i dramatyczniej.
Moc jest w tobie!
Ale wiecie co? Nie mam zamiaru tego sprawdzać. Obawiam się bowiem, że dalej będzie jeszcze bardziej schematycznie i stereotypowo, a nie oglądam anime po to, żeby co pięć minut robić facepalmy z powodu zażenowania głupotą tego, co widzę. Poza tym wszystkie postaci grają tu na jedną nutę, ich psychologia ogranicza się do dwóch, góra trzech rysów, a niby silne związki istnieją wyłącznie na papierze. No cóż, w końcu mamy do czynienia z kartami do gry… Do tego co nieco szwankuje logika ich zachowań i gdzieniegdzie prześwitują spore dziury w scenariuszu. Jeśli jednak komuś to nie przeszkadza, to mimo wszystko wydaje mi się, że seria ma jedną zaletę: jest całkiem przyjemna dla oka, zwłaszcza jak się lubi patrzeć na walczące śliczne dziewczęta. I to mimo maskowanych na różne sposoby oszczędności w animacji, bo walki wychodzą nawet efektowne, a w każdym razie kolorowe i świecące. Ale zapewnienia, że to wystarczy do udanego seansu, nie ośmielam się ryzykować, bo dla mnie samej to stanowczo za mało.
Ale że serio ten świat tak działa?