Alice to Zouroku – odcinek 2

Na szczęście ten odcinek trwał standardowe 24 minuty, o czym nerwowo upewniłam się gdzieś w połowie. Nie zawiera on co prawda aż takiego chaosu z rodzaju od Sasa do Lasa, jak poprzedni, ale też mi się jakoś dziwnie dłużył. No cóż, nie ma się co łudzić, cudów z tego raczej już nie będzie. Ale do rzeczy.

  

  

Prawie cały czas ekranowy poświęcony jest szeroko rozumianemu zapoznaniu się Sany z Sanae, na oko nastoletnią wnuczką (sierotą) Zouroku, której ten, idąc do pracy w kwiaciarni, zlecił zajęcie się kłopotliwą znajdą. Obejmuje to: pobudkę księżniczki, pardon, Królowej, deszcz prosiaków, przebranie i czesanie (mycie załatwia moc Sany), śniadanie z pancake’ów, lądowanie pancake’a olbrzyma (tu jakby wyjaśnienie, czemu Sana nie może sobie stworzyć jedzenia – to pochłania zbyt wiele many), zapoznanie się z domem (wyjątkowo urocze i naturalne, bez ironii), opowieść dziewczynki o pobycie w laboratorium (tylko, cholera, niech mi ktoś wyjaśni, czemu wygląda ono jak jakaś mokra jaskinia?!?), wreszcie udanie się w podróż do przypadkowych miejsc globu – docelowo do laboratorium, by dokonać ZEMSTY, a tymczasowo do kwiaciarni Zouroku. Razem ze świniami. I na to many jej starcza!

  

  

  

Pomijając różne logiczne głupoty i te nieszczęsne świnie, które miały być bez wątpienia zabawne, ale jakoś nie były; pomijając tę durną jaskinię robiącą za tajne laboratorium oraz tragiczną historyjkę Sany, powodującą zamiast zamierzonych potoków łez zgrzytanie zębów; pomijając Sanae, która się niczemu nie dziwi i zachowuje totalny, perfekcyjny, godny Buddy spokój bez względu na to, czy zasypują ją we własnym domu świnie (wcale nie przywołuję ich częściej niż scenarzysta), czy sama znajduje się znienacka w powietrzu, spadając na Tokio, czy z pingwinami na Antarktydzie albo innej Patagonii (poza tym drażni mnie jej głos i jeszcze bardziej maniera mówienia); pomijając wciąż knującego za kulisami dyrektora, co polega na znudzonym siedzeniu razem z bliźniaczkami-głodomorami i autystycznym chłopcem-rysownikiem; pomijając… co tam jeszcze… opening może, który bardziej jest widziany niż słyszany, bo prawie cały RÓŻOWY… No więc pomijając to wszystko, wciąż najstraszniejszą rzeczą jest tu chyba grafika. A konkretnie kontrast klasycznej i klasycznie uproszczonej kreski z CG, w tym odcinku reprezentowanym dumnie przez pilota do telewizora. To dużo mniej niż poprzednie GTA, ale i tak się wzdrygnęłam. Zrzutki nie ma, bo to paskudne jest i już.

  

Na koniec pojawia się nowa postać, na razie tajemnicza, ale szczerze mówiąc, gdybym nie musiała, nie sprawdzałabym za tydzień, co też ma nam do zaprezentowania.

Leave a comment for: "Alice to Zouroku – odcinek 2"