Fukumenkei Noise – odcinek 1

Czy to słonko, czy śnieg, rudowłosa dziewoja przychodzi codziennie na plażę i nuci tę samą melodię. Trwa to ładnych kilka lat, dziewczę śpiewa i śpiewa, i wypatruje kogoś z utęsknieniem, ale nikt się nie zjawia. Czyżbym oglądała kolejną serię z uniwersum Macrossa albo Gundama z diwą urzekającą boskim głosem? Niestety nie – nastrojowy klimat szybko umyka, gdzie pieprz rośnie, gdy zaczyna się gwałt na moim słuchu, to znaczy rzępolenie w kółko rzeczonej melodii: „la la la”.

   

   

Najwyraźniej czekanie na plaży nie przyniosło żadnych efektów, przenosimy się więc do właściwego czasu akcji – początku roku szkolnego w liceum. Nasza dziewoja, czyli Nino Arisugawa, nie ma zbytniej ochoty na zawieranie nowych znajomości. Przeznaczenie jednakże ma zgoła inne plany – oto pojawia się ON. Na pierwszy rzut oka najbardziej emo pośród emo, gbur jakich mało, który nie raczy patrzeć, gdzie idzie (a idzie pod prąd). Krótki najazd kamery na mijanie się ramię w ramię, puszczone oczko do widza – ha, coś tu więcej będzie. Ale najwyraźniej jeszcze nie teraz…

   

   

Nino tymczasem dociera na salę gimnastyczną na inaugurację – a tu koncert klubu muzycznego. Melodia tak jej wpada w ucho, że  zaczyna wtórować, wyjąc pełną parą wraz z wokalistką, przyciągając zdziwiony wzrok kolegów i koleżanek, a także gitarzysty stojącego na scenie, który nagle przestaje grać i… opuszcza scenę, bieżąc gdzieś hen. Zdawać by się mogło, że to naszą „diwę” (cudzysłów bardzo celowo użyty) dostrzegł w tłumie i to ku niej kieruje swe kroki – a skąd! On, proszę państwa, bierze nogi za pas. W sumie to się mu nie dziwię, bo Nino jak do tej pory, łagodnie mówiąc, jest dziwadłem. Chłopak ma jednak pecha i zostaje dogoniony przez ucieszoną Arisugawę, piszczącą „YUZU, YUZU, YUZU”. Szybko wychodzi na jaw, że nie tylko ona ma nierówno pod kopułą, lecz on też – okres buntu albo ki diabeł, a widzowi zaczyna delikatnie żyłka pulsować, gdy słucha ich irytujących konwersacji bez ładu i składu. Co gorsza, następuje tu kolejny, a raczej – jeden z serii ataków „la la la”, mających na celu wywołanie migreny. Albo wyciszenie zupełnie ścieżki dźwiękowej. Albo wywalenie komputera przez okno.

   

   

Okej, w tym momencie można spokojnie wywnioskować kilka rzeczy. Motywem przewodnim jest tu zdecydowanie muzyka – jest główna bohaterka, która próbuje śpiewać (reakcje widowni wskazują na to, że śpiewa nieźle; szkoda, że się z nimi nie zgadzam), jest klub muzyczny, który trzeba uratować. Wiemy już też, że Alice (czyli Arisugawa) będzie z zacięciem godnym lepszej sprawy nieustannie powtarzać jak ta zacięta katarynka swoje „la la la”, co na pewno wystawi moje nerwy na ciężką próbę. W trakcie odcinka zdarzyło się jej też śpiewać na koncercie coś normalniejszego – brzmi to znośniej, choć nadal kaleczy uszy. Odnaleziony przyjaciel z dzieciństwa, czyli Yuzu, też nie zyskał mojej sympatii – chłopak nawet niespecjalnie ukrywa, że jest zazdrosnym bucem, który nie może się zdecydować na to czy chce, czy nie chce, czy co. Pamiętacie też tego emogbura z początku? No to dorzućcie go do głównej kadry i mamy obsadzone najważniejsze stanowiska – trio pełne traum z dzieciństwa i „trudnych charakterów”.

   

   

Powiedzmy sobie szczerze – pierwszy odcinek nie należy do najbardziej udanych. Miało być nastrojowo, ale te „la la la” wwierca się w najciemniejsze zakamarki mózgu. Alice, Yuzu i ten-trzeci, czyli Momo, też nie budzą mojej sympatii, a wręcz przeciwnie. Tak więc wprowadzenie do historii porywające nie było, bohaterowie nijacy, a muzyka (która powinna być tu wisienką na torcie) nie zachwyca. No dobrze, to może chociaż ostatni z aspektów, czyli animacja, ratuje sytuację? Otóż nie. Grafika jest generalnie dziwna. Bardzo gorliwie próbuje być ładna – tła są proste, acz dopieszczone, gra światła też stara się udawać ambitną i dodawać podniosłości scenom w odpowiednich momentach. I dopóki to jest statyczne, to jakoś daje radę, ale im więcej animacji, tym dziwniej to wygląda. Począwszy od synchronizacji ust, gdy bohaterka śpiewa (przypomina trochę karpika wyciągniętego z wody, łapiącego powietrze), po losowo wrzucone elementy 3D, np. gdy Alice jedzie ruchomymi schodami, czy bliskie ujęcia na gitarę w trakcie koncertu. Dodatkowo kamera często drży, a najazdy są tak chaotyczne, że aż mój błędnik głupieje i trudno mi się na czymkolwiek skupić. Tak więc na razie… przeciętnie z tendencją do dużej ilości (nieuzasadnionej) dramy, a i oprawą wizualną czy audio też nie zachwyca. Niemniej jeszcze tego nie skreślam z kretesem… chyba.

Leave a comment for: "Fukumenkei Noise – odcinek 1"