Saiyuuki Reload Blast – odcinek 1

No więc, dobra wiadomość jest taka, że „stare dobre” Saiyuuki wróciło w zasadzie bez zmian. Zła jest… taka sama. A teraz muszę pozbierać myśli, żeby napisać zajawkę tak, by była przystępna dla osób, które starych serii nie oglądały. Czy będą coś rozumiały z tego odcinka? Wydaje mi się, że tak, nie jest to chyba bardziej tajemnicze czy pokręcone otwarcie niż w dowolnej nowej serii; jestem pewna, że dalsze potrzebne informacje, np. cel dwuletniej już (zero chyba zgubili…) podróży chłopaków, zostaną wkrótce podane. Ale obawiam się, że nie w tym rzecz.

Rzecz się dzieje na zachodnich krańcach krainy zwanej Shangri-la, niegdyś miejsca pokojowej koegzystencji ludzi i demonów, od jakiegoś czasu sceny ich walki, a raczej wyrzynania ludzi przez ogarnięte niewytłumaczalnym szałem demony. W zabitej dechami (literalnie) górzystej wiosce kulą się ze strachu przed nimi wieśniacy. Dwóch z nich, dostarczających zapasy, zostaje zaatakowanych przez demony, a następnie ocalonych przez czwórkę znużonych i padających z głodu (dosłownie) przybyszy (oraz malutkiego smoka). Zaproszeni do stołu i odpoczynku, stają się – jak to zwykle bywało – średnio chętnymi świadkami nie tylko rajdu demonów, które znajdują drogę do ukrytej enklawy, ale i wewnętrznych problemów wioski. Oraz swego rodzaju oczyszczenia atmosfery, dość naiwnego, za to nie bez dużej ilości krwi, artystycznie rozpryskiwanej na szkle kamery. Po czym ruszają w dalszą drogę na zachód, której cel nie został na razie określony, choć z rozmów demonów i wieśniaków nikt nie może już mieć wątpliwości, z kim mamy do czynienia: ze słynną drużyną złożoną ze szlachetnego mnicha Sanzo i jego trzech walecznych towarzyszy: Gojyo, Hakkaia, Goku.

  

  

Erm… no dobrze, nie wiem, czy osoby nieznające poprzednich serii tudzież mangi wiele z tego opisu zrozumieją, ale o fabule odcinka nie ma się co rozpisywać, bo więcej zwyczajnie nie ma. Prócz końcowej migawki z nowymi postaciami, o których siłą rzeczy da się powiedzieć jeszcze mniej. A cała reszta jest tak saiyukowa, że moje serce omdlewa z radości i jednocześnie rozczarowania, bo naprawdę liczyłam na lepsze wykonanie niż przed laty. Może po prostu specyficzna kreska Minekury jest tak trudna do przeniesienia na ekran? Fakt, są świetne ujęcia, zwłaszcza na twarze, ale są i paskudne krzywizny; do tego dochodzą niemal wszystkie tak boleśnie dobrze nam znane sztuczki służące zaoszczędzeniu na animacji walk (i żeby było żałośniej, rozmów też). Co mogę pochwalić w stronie wizualnej? Oprócz wspomnianej – dostrzegalnej okazjonalnie, ale jednak – urody bohaterów przyjemna jest zgaszona kolorystyka, a grafika komputerowa nie rzuca się bardzo w oczy (zamazana wszechobecnymi filtrami…). Niestety, chyba nic więcej, żebym nie wiem jak chciała. Dowody na załączonych obrazkach.

  

  

Przegląd sposobów oszczędzenia na grafice, część pierwsza.

Dźwiękowo – cudowny jest powrót starych seiyuu, a opening i ending to jak zawsze energiczne rockowe kawałki. Bardzo cieszy też pojawianie się w obu obrazków z przeszłości chłopaków, które są jak ukłon w stronę starych fanów, a nowym widzom być może dadzą do zrozumienia, że opowiadana historia ma rozległe i głębokie tło, z którym warto się zapoznać. Czy pierwszy odcinek ich do tego zachęci, mam niejakie wątpliwości, bo choć sama przez stary sentyment nie umiem być do końca obiektywna i wciąż, mimo pewnego rozczarowania, cieszę się z nowej serii, nie nazwałabym go piorunującym. Pewnie według obecnych standardów plasowałby się poniżej przeciętnej, bo klimat ma raczej niedzisiejszy. Rzecz jest chyba mimo wszystko skierowana do tych, którzy bez względu na wszystko będą się cieszyć z powrotu „starych dobrych” – przy wszystkich swych licznych wadach i ciągle tych samych gagach, a jakże – Saiyuuków.

  

(A na koniec są jeszcze Ura-sai!!!)

 

Leave a comment for: "Saiyuuki Reload Blast – odcinek 1"