Sanrio Danshi – odcinek 1

Kouta Hasegawa jest najzwyczajniejszym drugoklasistą, co sam z niejakim smutkiem wyznaje – choć niegdyś sądził, że ma w sobie jakąś iskrę (kira-kira), liceum pozbawiło go złudzeń, gdyż uczęszczają do niego znacznie bardziej wyróżniający się chłopcy: w pierwszym rzędzie monument życzliwego spokoju i powagi, przewodniczący samorządu nazwiskiem Minamoto, dalej sportowiec Shunsuke, bawidamek Yuu (obaj nawet jak na standardy tego typu serii obdarzeni rzucającą się w oczy powierzchownością) i wreszcie lolitkowaty Ryou, którego głównej (i pewnie jedynej) cechy charakteru jeszcze nie odkryłam.

Kouta ma też dwóch „normalnych” kumpli, z którymi spędza wolny od nauki dzień, przy okazji pomagając małej dziewczynce, która się zgubiła, znaleźć matkę (wymagało to tylko skorzystania z pozostawionych przez przezorną rodzicielkę informacji). Dziewczynka daje mu naklejkę z pluszakiem o imieniu Pomopomopurin, co przywołuje wspomnienia o jego własnym dzieciństwie, kiedy z owym pluszakiem, prezentem od ukochanej babci, był nierozłączny – aż do pewnego przykrego momentu. Powód rozstania z nim był durny, choć dla dziecka może istotny, ale co gorsza, okazał się też przyczyną oddalenia się od babci, czego Kouta już nigdy nie naprawił.

  

Następnego dnia chłopak znajduje przywieszkę z maskotką My Melody i ponieważ jest podpisana, próbuje ją zwrócić właścicielowi, czyli Yuu – reflektując się jednak w połowie gestu, na podstawie własnych doświadczeń z dzieciństwa, że ujawnienie słabości popularnego licealisty do czegoś tak dziecinnego może mieć dewastujący wpływ na jego reputację i życie towarzyskie. Jednakowoż Yuu uparcie ściga uciekającego z jego skarbem Koutę i z pomocą Shunsuke przypiera go do muru, by odzyskać przywieszkę. Po czym Kouta ku swemu zdumieniu stwierdza naocznie, że nie tylko Yuu bez żenady i publicznie przyznaje się do lubienia maskotki, co bynajmniej nikogo od niego nie odstręcza (a na pewno nie dziewczyny), ale też sprawiający wrażenie dzikiego orła-sokoła Shunsuke żywi przywiązanie do Hello Kitty… i wcale się go nie wstydzi. To właśnie nada życiu Kouty blask, którego tak pragnął.

 

  

  

Niestety, żeby samo anime zyskało odpowiedni blask, przydałoby się pewnie ze trzy razy tyle budżetu i pracy. Tła są ubożuchne, kolorystyka (pomijając włosy Yuu) siermiężna, projekty postaci sztampowe, animacja gdzie się tylko da zastępowana statycznymi planszami i zbliżeniami, rysunek sylwetek często się krzywi i nawet SD są bardzo proste i wcale nie kawaii, a jedno wręcz brzydkie. Czemuś, myśląc o tym tytule, miałam skojarzenia z uroczym Nijiiro Days, ale już widać, że graficznie Sanrio Danshi nie ma co nawet marzyć o dorównaniu tamtemu (a też przecież fajerwerków tam nie było). Czy fabularnie się chociaż zbliży? Też jakoś wątpię, ale o tym się dopiero przekonamy.

  

Odcinek miał jednak kilka plusów: w pierwszym rzędzie dość zaskakujący (aczkolwiek typu WTF) początek, którego absolutnie nie zepsuję spoilerem, dalej zupełnie normalnych rodziców Kouty, którzy się nim interesują i rozmawiają z nim o jego życiu (choć mogło to być jednorazowe), normalnego-co-nie-jest-wcale-wadą protagonistę, i parę sytuacji, które sprawiły, że przynajmniej prychnęłam z rozbawieniem. Aaa, no tak, i nawet scena fanserwisowa była! Razem wziąwszy, szału nie ma, ale jeszcze nie boli, więc rzucić okiem można*.

* Pomijając jednakowoż końcową animację z pulsującymi w rytm muzyki komputerowymi różowymi kokardkami na komputerowym drzewie – jest to nawet straszniejsze w oglądzie niż w opisie i budzi we mnie pierwotną, nieokreśloną grozę.

Leave a comment for: "Sanrio Danshi – odcinek 1"