RErideD -Tokigoe no Derrida- odcinki 1-3

Zachodzi prosta do zidentyfikowania przyczyna, dla której seria ta wzbudziła pewną dozę zainteresowania – za chara design jest w niej odpowiedzialny Yoshitoshi Abe, niewątpliwa legenda branży, którego jestem ogromnym fanem. Sprowadzałem nawet jego artbooki z Japonii! Wspominam o tym, żeby było jasne, że byłem bardzo pozytywnie nastawiony do RErideD. Co prawda patrząc na zwiastuny, można było mieć mieszane odczucia co do animacji, ale w jego projektach najważniejsza była zwykle fabuła, a post-apo + oszalała sztuczna inteligencja + podróże w czasie zapowiadały się intrygująco (w końcu w Terminatorze się to udało).

Cóż, wyszedł badziew.

Bardzo chciałbym znaleźć jakieś przesłanki, że Abe nie rozmienia swojej marki na drobne, ale o czymkolwiek by w pierwszych trzech odcinkach nie pomyśleć, jakość waha się od „znośne” do „proszę, wydrapcie mi oczy”. Rozwijając tę myśl w bardziej ustrukturyzowny sposób:

 

Fabuła. W pierwszym odcinku kluczowe są dwie sceny. W pierwszej protagonista Derrida (do którego absolutnie wszyscy mówią po imieniu, w tym dzieci i najemnicy, którzy chcą go zabić) przekazuje elitarny klucz dostępu małej dziewczynce. Dzięki tej przemyślanej decyzji będzie go szukał przez resztę serii. W drugiej ważnej scenie Derrida, idąc przez las, wpada w otwarty szyb klimatyzacyjny i trafia do podziemnego kompleksu, który okazuje się tajnym laboratorium. Następnie ot, tak sobie postanawia się położyć w komorze kriogenicznej, która się włącza i zamraża go na dziesięć lat. Na obronę scenarzystów dodam, że protagonista został wplątany w ten ciąg wydarzeń przez tajemnicze siły działające spoza czasu. Niestety, nawet kosmiczna magia nie wystarczy, aby uwierzyć w ten poziom arbitralności i kretynizmu. Druga ważna scena jest też problematyczna z tego względu, że podważa sens pierwszej. Po wybudzeniu Derrida bez chwili zwłoki podejmuje poszukiwania klucza, ignorując właśnie ów „drobiazg”, że minęła dekada i sytuacja kapkę się zmieniła. Po pierwsze nie wiem, po co to robi. W drugim odcinku widzimy oszalałe roboty krążące po pustkowiach. Czy protagonista chce je zatrzymać? Licho wie, jest niejasne, czy to w ogóle główny problem, postacie gadają o jakiejś wojnie, a wojsko wydaje się istotniejsze od niezorganizowanej i głupiej zbieraniny starych robotów, która na razie pojawiła się w pojedynczym miejscu. Nawet jeśli to faktycznie główny problem, klucz dostępu sprzed dekady to nie jest wiarygodne rozwiązanie.

Akcja. Jest trochę pościgów samochodowych, te podpadają pod „znośne”. Poza tym mamy kilka biednie animowanych krótkich scen, które też dałoby się znieść, gdyby nie były tak bezsensowne. Na życie bohaterów czyhają zamachowcy, których „plany” wywołują uśmiech zażenowania. W odcinku trzecim zabójczyni napada na bohaterów na otwartej przestrzeni i decyduje się zabić ich z bliskiej odległości. Kiedy się to nie udaje i zaczynają uciekać samochodem, dochodzi do wniosku, że to pierwszy dobry moment na użycie karabinu snajperskiego. Kiedy i to zawodzi uznaje, że nadszedł czas użyć helikoptera bojowego, który miała zaparkowany zaraz obok. Helikopter ma na wyposażeniu rakiety. Nie strzela nimi jednak w uciekający samochód. Używa ich dopiero, gdy uciekają do tunelu, wysadzając jego wejście, tak aby broń Boże nikt nie mógł dalej ich ścigać.

Postacie. Antagonistą jest szef korporacji produkującej Złe Roboty, który wygląda jak Donald Trump, od dziesięciu lat nie zmienił garnituru i jest traktowany jako przerywnik komediowy. Z drugiej strony mamy Derridę, którego charakter sprowadza się do rzeczownika „protagonista”, tzn. robi, co najbardziej pasuje scenarzyście w danej chwili. Przewija się również najemnik, który broni Derridy, podkreślając, że robi to dla pieniędzy, mimo że ten drugi nie grosza przy duszy, ani też żadnych nadziei uzyskanie jakichkolwiek środków. Poza tym po kadrach krzątają się cztery słodkie dziewczynki. Seria pozuje na ciężkie post-apo, a bohater przez połowę czasu spędza na dyskusjach właśnie z nimi.

Animacja i muzyka. Tła są nudne, ale przynajmniej nie kłują w oczy. Twarze postaci wyglądające inaczej co kadr – już tak. Kiedy widzimy zbliżenia na twarz, twórcy jeszcze się starają, ale niechże ktoś odejdzie kilka kroków dalej… Z muzyką nawet się starają, tylko jest tak dobrana, jakby miał to być mroczny dramat, w co nie uwierzyła chyba nawet reszta ekipy produkcyjnej, o widzach nie wspominając. Cennym spostrzeżeniem jest, że nie sposób wychwycić związków tej serii ze stylem Yoshitoshiego Abe. Ending to okazja do podziwiania dwóch jego grafik (łał), poza tym dojrzałem pojedynczy portret na ścianie jego ręki i tyle. Bohaterowie do tego stopnia nie przypominają postaci z jego wcześniejszych serii, że nabieram podejrzeń, że jego wkład to było tylko i wyłącznie  kilka rysunków.

Podsumowanie. Twórcy ni stąd ni zowąd udostępnili na raz cztery odcinki. Mam teorię, nieco spiskową, że skoro powszechna strategia mówi, aby obejrzeć pierwsze trzy i rzucić, jeśli się nie podoba, to producenci udostępnili aż cztery, licząc, że ludzie obejrzą ciągiem i dalej pójdzie już z rozpędu. Czy to prawda, nie wiem, wiem, że pierwsze trzy w zupełności wystarczyły, aby zachwiać moim zaufaniem do Yoshitoshiego Abe. Nie zamierzam wystawiać się na dalsze próby kolejnymi.

Leave a comment for: "RErideD -Tokigoe no Derrida- odcinki 1-3"