Jingai-san no Yome – odcinek 1-3

Biorąc pod uwagę długość odcinków – 3 minuty, w tym ending – prościej i szybciej byłoby chyba czytającym te słowa sięgnąć po owe trzy odcinki i samodzielnie wyrobić sobie zdanie. A i ja bym zaoszczędziła czasu, bo więcej mi zajmie pewnie napisanie niniejszego tekstu niż ich obejrzenie, a nie liczę sobie tego seansu w poczet zysków… Strat co prawda chyba też nie, ale muszę przyznać, że jako fanka youkai, a szczególnie ich relacji z ludźmi, czuję się zawiedziona. Zapewne jest to właśnie kwestia długości: po prostu nie da się upchnąć za wiele fabuły w taki format. Kolejno: w pierwszym odcinku poznajemy tylko bohatera, który w szkole dostaje informację, że youkai imieniem Kanenogi-san wybrał(a?) go sobie na małżonka. Najwyraźniej nie jest to nic niezwykłego, że szkoła i świat działają w ten sposób, ale nie dostajemy żadnych wyjaśnień.

W drugim odcinku państwo młodzi zamieszkują razem i youkai odkrywa nadproża oraz japońskie jedzenie, a młody małżonek kłopocze się swoim zachwytem nad jego/jej zajedwabistym futerkiem i ogonkiem. W trzecim udają się oboje do szkoły i okazuje się, że jeden z kolegów bohatera też jest szczęśliwie zamężny, z prosiaczkowatym youkai z kompleksem łysienia, zatem obejrzymy kilka scenek na ten temat. Możliwe, że miały one być zabawne.

 

 

Gwoli wyjaśnienia powyższych trudności z rodzajami gramatycznymi (o biologicznych nie wspominając), nie wiadomo, jakiej płci (jeśli w ogóle jakiejś) są owe youkai, natomiast chłopcy określani są jako żony… i nawet ponoć istnieje w szkole klub żon, bez wątpienia tych z endingu. Nie żeby mnie to gorszyło czy coś, tylko znów podejrzewam, że miało to być zabawne, a ja się nie poznałam. Te momenty, kiedy na pewno miało być zabawnie, owszem, zauważyłam – bez efektu jednakowoż.

O postaciach wciąż niewiele da się powiedzieć – protagonista (no dobrze, przyznaję, nie pamiętam nawet jego imienia) to taki-sobie-zwyczajny-nastolatek: miły, uprzejmy, mieszka oczywiście samotnie, dobrze gotuje, ma dwukolorowe włosy; Kanenogi zaś to wielka maskotka, komunikująca się wyłącznie niewerbalnie i raczej niezbyt wylewnie, chyba że liczyć wylew śliny w miłosnym ugryzieniu. Może jakąś różnorodność i cokolwiek interesującego wniosą kolejne postaci, ale na ten moment nie wiem, czy czuję potrzebę zapoznawania się z nimi. Widzę w tej miniaturce pewną analogię do Miira no Kaikata, ale niestety jest ona baaardzo odległa i absolutnie nie ma co porównywać tych serii ani liczyć na podobne wrażenia. Choć chyba Jingai-san no Yome wygląda lepiej graficznie – pod tym względem jest nawet przyzwoicie. Niemniej… nie odradzam, nie polecam, kto chce, przekona się sam, straci zaledwie parę minut.

Leave a comment for: "Jingai-san no Yome – odcinek 1-3"