Fairy Gone – odcinek 3

Po seansie tego odcinka mam wrażenie, że nieudane misje w wykonaniu Dorothei już na stałe zagoszczą w scenariuszu serii. Pamiętacie ten świstek papieru aukcyjnego z pierwszego odcinka, który okazał się fałszywką? Cóż, rzekomo nagle cała Czarna Księga Wróżek trafiła w ręce jakiegoś tam naukowca, więc ministerstwo od razu wysyła po owo tomiszcze agentów Dorothei. Żeby jeszcze zostali wysłani pod hasłem „to może być fałszywka, ale trzeba to sprawdzić” – ale nie, wiceminister kazał im jechać, bo to bez wątpienia prawdziwy egzemplarz, zaś uczony, w którego ręce trafiła księga, to specjalista i na pewno się nie myli. A jakiegokolwiek podstępu to już zupełnie nikt nie podejrzewa… Zgadnijcie co było dalej. Okazało się, że to podstęp, no niesamowite! Już nie skomentuję faktu, że byle złodziej jest w stanie dostać się do domu pełnego wartościowych przedmiotów i zwiać trójce(!) doświadczonych i wyszkolonych ludzi. A że jakimś cudem pod drzwiami uczonego prócz agentów Dorothei pojawiły się inne osoby łase na księgę? Cóż za zbieg okoliczności… Jakoś w końcu trzeba przedstawić widzowi kolejnych bohaterów, żeby nie wyszło sztucznie, prawda? Swoją szosą, kto wymyślał imiona tym postaciom? Free jeszcze jestem w stanie przełknąć, ale Bitter Sweet? Serio? Jeśli to nie jest pseudonim (a chyba nie jest), to ja się boję, co pojawi się w kolejnych odcinkach…

Cała „misja” Marii i Free miała chyba na celu wyłącznie wtłoczenie widzowi nowych informacji na temat wróżkowych ksiąg, bo ostatecznie bohaterowie wracają do domu z pustymi rękoma. À propos przekazywania wiedzy na ekranie – dawno nie widziałam tak sztucznie zaaranżowanej sceny. Żeby wiceminister musiał tłumaczyć szeregowej agentce podstawowe fakty dotyczące rozwoju nauki o wróżkach? Nie powinna była dowiedzieć się tego na teoretycznej części szkolenia? A nie. Przecież nie było żadnego szkolenia. Tak czy siak, kolejny odcinek, kolejna strata czasu, bo jedyną istotną informację dostajemy jeszcze przed czołówką – wojnę przeżyło zaledwie siedemnaścioro (siedemnastu? Bo z tego co widziałam, to do woja i pod nóż szli chyba tylko sami panowie) superżołnierzy. Na dokładkę dochodzi wątek osobistej tragedii Wolfa, którego późniejsza rozmowa z nowym graczem na przestępczej scenie była iście filozoficzna i zupełnie nierealna. Kto tak rozmawia? I w dodatku nie czeka na odpowiedź, tylko wychodzi…

Fakt, może i czepiam się szczegółów, ale tak na dobrą sprawę tutaj można czepiać się wszystkiego, a wyciągnięcie na wierzch także pomniejszych idiotyzmów może odwiedzie co poniektórych od marnowania czasu na ten serial. Bo to ma mieć dwadzieścia cztery odcinki. Nie dwanaście – dwadzieścia cztery… Dlaczego w takim razie darowano sobie zaprezentowanie działania Dorothei od środka i przy okazji pokazanie, jak Maria przygotowuje się do roli agentki? Oszczędziłoby to widzom sztywnych scen ekspozycyjnych wyjaśniających rzeczy, które bohaterka już dawno powinna wiedzieć…

Cóż, możliwe, że twórcy chcieli stworzyć coś ciekawego i złożonego. Nie wykluczam, że na papierze pomysł wyglądał ciekawie… Może, może… Morze jest głębokiego i szerokie, a scenariusz został napisany zwyczajnie nieudolnie, bo z jednej strony nie dowiadujemy się bardzo istotnych rzeczy, a z drugiej wciska się nam zupełnie nieistotne nazwy własne i fakty. Że to niby ma stworzyć pozory złożonej i ciekawej historii? Cóż, od trzech odcinków akcja właściwa leży i już nawet nie kwiczy. Za każdym razem dostajemy dosłownie ten sam schemat i jakoś mam wrażenie, że jest to droga donikąd. Gdyby zrobić scenariusz z głową, to bohaterowie nie musieliby co chwilę przypadkiem na siebie wpadać (i przy okazji prowadzić sztucznych rozmów w środku strzelaniny…) ani też w ten sposób poznawać innych ważnych graczy na wróżkowej scenie. Niby chodzi o pokazanie kilku punktów widzenia, ale może zamiast od razu je ze sobą zderzać bez jakiejkolwiek podbudowy, NAJPIERW wypadałoby przedstawić poszczególne grupy w ich własnym środowisku i jasno nakreślić motywy ich działania? Albo przynajmniej część z nich? Na razie to wygląda tak, jakby twórcy zupełnie nie mieli pomysłu na prowadzenie fabuły i jedynym sposobem rozwoju akcji było dla nich bezcelowe wrzucanie poszczególnych bohaterów w te same sceny nieprowadzące absolutnie donikąd. Żeby się tylko nie zapętlili, bo błędne koło im się tu zrobi…

To już na koniec i w skrócie: mimo ciekawego pomysłu, po zaledwie trzech odcinkach Fairy Gone jawi się jako seria zupełnie niepozbierana fabularnie z bardzo słabo wyreżyserowanymi scenami akcji i jeszcze gorzej skomponowanymi segmentami ekspozycyjnymi. Zupełnie nie potrafi zainteresować widza losami bohaterów, których obarcza wyjątkowo tragicznymi wydarzeniami z teraźniejszo-przeszłości. Miało to chyba sprawić, że będziemy im współczuć albo chociaż odrobinę się nimi przejmiemy. Cóż, coś tu nie wyszło, bo główna bohaterka jest co najwyżej irytująca, a reszta to jak na razie jednowymiarowe kukły. Dodajmy do tego niezłą, ale nierówną oprawę techniczną i dostajemy kolejny bezbarwny serial niby-sensacyjny, który ostatecznie zniknie w tłumie jakościowo mu podobnych. Tylko całkiem ciekawe na pierwszy rzut oka zaplecze fantasy, w dobie popularności serii z kategorii isekai stanowiące ewenement, mogłoby być elementem zachęcającym do oglądania. Szkoda, że wszystko inne nim nie jest.

Oj, coś czarno to widzę…

Leave a comment for: "Fairy Gone – odcinek 3"