RobiHachi – odcinek 1

Poznajcie Robiego Yarge – mężczyznę stale goniącego za szczęściej (finansowym), które jakoś tak zawsze wymyka mu się z rąk. Ileż to on już miał planów, ile razy inwestował w rzeczy, które miały uczynić go milionerem… Wprawdzie za każdym razem kończyło się to klapą, ale nasz bohater nie zniechęca się łatwo. Tym razem ma na oku absolutnie pewny interes i w związku z tym pożycza sporą sumę pieniędzy od mocno podejrzanych jegomości. Suma najpierw wpada w niepowołane ręce i odcinek rozpoczyna się od efektownego pościgu Robiego za rabusiem, który ostatecznie zostaje złapany przez Przypadkowego Przechodnia. Tak oto na scenę wkracza Hachi Kita – młodzieniec tysiąca talentów, mocno znudzony przewidywalnością swojego życia. Bohaterowie rozstają się w przyjaźni, ale następnego dnia okazuje się, że poszukujący swojej ścieżki życiowej Hachi zatrudnił się dokładnie w tej firmie, w której Robi zaciągnął dług. Co dalej? Niewielka kotłowanina, start statku kosmicznego, służącego do tej pory Robiemu za apartament z widokiem, pościg w kosmosie, pojawienie się wielkiego robota… Serio serio.

Trudno mi oprzeć się wrażeniu, że ktoś obejrzał Double Deckera i wyciągnął słuszne wnioski – że odpowiednio podana nostalgia może się nieźle sprzedawać. RobiHachi to zabawa rodem ze stareńkiego science-fiction ożenionego z filmem sensacyjnym, bezwstydnie zapożyczająca wykorzystywane wiele razy w tej konwencji pomysły i sekwencje wydarzeń. Jednocześnie dba o spójność fabuły przynajmniej w takim stopniu, żeby pokazywana historia nie zamieniła się w kolorowy chaos (na ciebie patrzę, Space Dandy!). Do plusów należy dobre wykorzystanie czasu odcinka oraz bardzo sprawne nakreślenie sylwetek obu protagonistów – już teraz widać, że da się ich polubić bez większego trudu. (Chociaż, gdybym miała się czepiać, powiedziałabym, że może jednak ciut za bardzo zapatrzono się na Double Deckera, bo obaj panowie dzielą sporo cech z tytułowymi bohaterami tamtej serii).

Grafika… Pozostawia trochę do życzenia, ale za to jest bardzo stylowa; w klimatach retro na tyle uwspółcześnionych, żeby nie raziły przesadnymi anachronizmami. Projekty postaci, wnętrz i statków kosmicznych to istny list miłosny do starego science-fiction, osobna pochwała należy się zaś za serię reklam (irytująco nachalnych i bardzo przekonujących), zachęcających do odwiedzenia pewnej planety. Muzyka oscyluje od elektroniki do saksofonu, czyli też utrzymana została w stosownej stylistyce.

Powiedziałabym, że to jedna z tych serii, które wymagają od widza szybkiej decyzji – albo mu ta konwencja odpowiada, albo nie, a jeśli nie, to nie ma sensu ciągnąć seansu. Ja czekam niecierpliwie na drugi odcinek i mam tylko nadzieję, że fabuła nie zaplącze się na supeł i nie potknie o własne nogi.

Leave a comment for: "RobiHachi – odcinek 1"