No Guns Life – odcinek 1

Zwiastuny mnie zmyliły, myślalem, że to będzie bardziej na serio. W przypadku cyberpunka mruganie okiem do widza zdarza się w miarę często, niemniej w No Guns Life jest to daleko posunięte. Poziomem powagi bliżej mu do Zamieci Stephensona niż Ghost in the Shell. „Dorosłe” wątki niby się pojawiają: wojna bleble, dehumanizacja bleble, patologiczna struktura społeczna bleble, niemniej jest całkowicie jasne, że to wszystko jest tu głównie dla klimatu i na pewno nie po to, żeby się tym poważnie przejmować. Zła Korporacja jest och jak zła: zabijają ludzi, eksperymentują na dzieciach, podają się za zakonnice (sic!), mają nawet nazistowsko brzmiącą nazwę do kompletu z obowiązkowym umlautem (Berühren). Resztki moich wątpliwości rozwiały się, kiedy w ostatniej scenie protagonista Juuzo postanowił zatrzymać rozpędzony pociąg za pomocą walki wręcz i przy akompaniamencie trąbek.

Musiałem szybko zmienić swoje mentalne szufladki, aby ocenić No Guns Life w kategorii, do której aspiruje. Nie jestem pewien, czy w pełni się przestawiłem, niemniej odważę się na podsumowanie: udało się częściowo. Obsesyjne kadrowanie na papierosy wyrzucane i zapalane w tempie jednego co dwie minuty jest spoko. Juunichi Suwabe grający detektywa styranego życiem, który pod cynizmem i oschłością ukrywa idealizm i empatię, jest spoko. Niekompetentna i skorumpowana policja jest spoko. Cyber-zabójczyni udająca zakonnicę i kadrowanie na jej baloniaste cycki jest spoko.

Co nie jest spoko, to że zdecydowanie za dużo tu gadają. Wszystkie postaci wyjaśniają w najdrobniejszych szczegółach fragmenty fabuły niezależnie od okoliczności. Gdyby owa była dostatecznie kiczowata, zapewne dostarczałoby to rozrywki, ale niestety jest przede wszystkim banalna, więc ten efekt nie występuje. Dużo tu gadania i niestety mało akcji. Jako że pierwszy odcinek zwykle dostaje bonusa do budżetu na animację, słabo to wróży na przyszłość.

Odcinek w górę ciągną za to postaci. Wszystkie co do jednej jednowymiarowe do bólu i właśnie w tym, że nie trzeba się nawet sekundę zastanawiać nad którąkolwiek z nich, tkwi pewna skuteczność. To bardziej kolejne wypełnione krzyżyki na liście „czego potrzeba w serialu noir” niż wiarygodne ludzkie jednostki, ich znaczenie nie wydaje się większe niż jazzowej muzyki, która towarzyszy ich działaniom. Brzmi to jak krytyka, ale ich prostota ma cenny i korzystny skutek: nie przeszkadzają ani nie rozpraszają.

Summa summarum mam wrażenie, jakby była to bardziej wprawka w stylu niż opowieść, którą ktoś chciał z sercem przekazać. Jako przestylizowana papka dla oczu całkiem to zjadliwe, preferowałbym jednak, gdyby w innych aspektach trochę się poprawiło. Zobaczymy.

Leave a comment for: "No Guns Life – odcinek 1"