Appare Ranman! – odcinek 1

Koniec XIX wieku, Ameryka Północna. Właśnie rozpoczyna się pierwsza edycja Trans-America Wild Race, którego trasa prowadzi z Los Angeles do Nowego Jorku. Wśród wielu śmiałków, złaknionych niemałej nagrody pieniężnej, jest m.in. młody inżynier Appare Sorano wraz ze swoimi pomocnikami, Kosame Isshikim i Hototo. Pojazdy mkną z zawrotną prędkością, tłumy wiwatują i…

 

Haha, niedoczekanie, żeby od razu obejrzeć cały wyścig będący główną atrakcją serii! Dlatego pora cofnąć się w czasie o rok i zmienić miejsce akcji na Japonię. Kosame uczy sztuk walki w szkole w Hagetsu. Podczas jednej z lekcji zostaje poinformowany przez młodszą siostrę, Fumi, że pragnie go widzieć pan Kuroda. Ma on dla niego bardzo ważne zadanie – musi wziąć pod swoje skrzydła młodszego syna rodziny Sorano, Appare, określanego mianem geniusza mechanicznego, a przy tym dość ekscentrycznego. Kosame przed laty spotkał się z chłopakiem, wie więc doskonale, czego się spodziewać, mimo to, pod naciskiem rozmówcy, zgadza się na propozycję. Teraz pozostaje tylko wydostać Appare z więzienia, do którego niedawno trafił, i zachęcić do współpracy. No tak, ale jak to zrobić, gdy ów bohater znika z celi?

 

Sorano ma głowę nie od parady, co pozwala mu nie nudzić się nawet w tak mało atrakcyjnym miejscu jak więzienie, gdzie jedynym towarzystwem jest zgraja niezbyt inteligentnych zbirów. Na wolności czekają jednak dużo lepsze rozrywki niż sporządzanie notatek, toteż chłopak wydostaje się z aresztu (dosłownie otwiera sobie drzwi i wychodzi) i wraca do domu. Krótka scena z rodzicami pokazuje, że nie akceptują oni samolubnego trybu życia syna, czym ten jednak niespecjalnie się przejmuje. W końcu po co sumiennie pracować, skoro przyjemniej ćwiczyć umysł i mięśnie w starym magazynie? Tam też, dzięki pomocy starszego brata Appare, Hanbeia, znajduje go Kosame i opowiada o decyzji pana Kurody. Informuje go także, że jest ścigany przez parę osób, bynajmniej nie w celu przeprowadzenia miłej pogawędki. Dziwne jak na okoliczności opanowanie inżyniera zmusza Isshikiego do sięgnięcia po drastycznie środki w postaci powołania się na rodzinę (zwłaszcza na przyszłą narzeczoną), aczkolwiek i to nie wydaje się robić zbytniego wrażenia na chłopaku. Ostatecznie bohaterowie przedostają się podziemnym przejściem do doku, gdzie Appare trzyma własnoręcznie wybudowany niewielki parowiec. Pościg jest coraz bliżej, pora zatem na wycieczkę! Pasażerem na gapę zostaje oczywiście Kosame…

 

Przyjemna podróż szybko zamienia się w walkę o przetrwanie, gdy na skutek awarii łódź oddala się o wiele kilometrów od lądu. Bez żywności i wody pitnej – kto by o nich myślał na czas wyprawy? – Kosame i Sorano spędzają parę dni na pełnym oceanie, przeświadczeni o rychło zbliżającym się końcu. Ratunek nadchodzi w ostatniej chwili – zabrani na pokład amerykańskiego statku, trafiają do… Los Angeles!

Zawiązanie akcji oryginalnej serii studia P.A. Works nie wydaje się szczególnie pomysłowe, ale pal licho – jakie to było autentycznie przyjemne i zabawne! Choćby mieli mi później pokazać największe banały i najbardziej stereotypowe postaci, jeśli ta lekkość i niewymuszony humor zostaną zachowane, będę zachwycona, tak jak teraz jestem. Wiedziałam, że po Appare Ranman! można spodziewać się nieco więcej niż po większości serii w wiosennym sezonie, i na szczęście się nie myliłam. Czuć w nim ciekawy klimat, podkreślany dobrze dobraną muzyką, urywek z wyścigu wskazuje zaś, że nie zabraknie szybkiej akcji i barwnych bohaterów. Nawet spokojniejsze sceny, stopniowo prowadzące do rywalizacji, nie powinny zniechęcić do seansu. W głównej mierze to zasługa duetu Kosame i Sorano, który jest po prostu cudowny. Zwłaszcza pocieszny (w dobrym tego słowa znaczeniu) samuraj skradł moje serce i co rusz wywoływał uśmiech na twarzy choćby samą mimiką. Także głosowo wyszła z niego sympatyczna postać – Seiichirou Yamashita świetnie bawi się swoją rolą. Nie gorzej wypada Natsuki Hanae jako Appare, aczkolwiek tu mogę nie być obiektywna, bo tego aktora uwielbiam w każdym wcieleniu. Patrzę na pozostałą obsadę – Tomokazu Sugita, Kenjirou Tsuda, Takahiro Sakurai… huhu! No, zdecydowanie będzie kogo słuchać. Przyjemnie dla ucha brzmi też ending, I’ Nobody, śpiewany przez Shoutarou Morikubo.

  

Choć zdarzają się ujęcia brzydkawe i niedopracowane, a pojazdy CGI mogą czasem kłuć w oczy, przeważają pozytywne wrażenia. Tła prezentują się bardzo ładnie, przede wszystkim nie są nijakie i puste, choć nie zawsze można liczyć na ruch wśród tłumu. Ogólnie jednak na animację nie ma co narzekać – tylko w jednym momencie zastanawiałam się, co chcieli przekazać twórcy, bo wyraźnie odstawał od reszty. Liczę, że więcej coś takiego się nie powtórzy. Bohaterowie wyglądają przeważnie urokliwie, zwłaszcza Appare z bujnym różowym włosem i czymś w kącikach ust. Zdążyłam zauważyć, że niektórych to drugie irytuje, ja jednak na razie nie wnoszę zastrzeżeń. W ogóle nie zamierzam się czepiać i źle myśleć o anime. Jest bardzo dobrze i – proszę – niech tak zostanie do końca!

Leave a comment for: "Appare Ranman! – odcinek 1"