Zaproszenie do zamku nie okazuje się wstępem do pospolitej audiencji u następcy tronu – ależ skąd, książę szuka żony i w tym celu wyprawia wielki bal. Tyle że sam podjął już decyzję, a chociaż Kaoru stara się go zniechęcić, z dumą prezentuje ją rodzicom jako przyszłą żonę. Bohaterka wygłasza jednak płomienną przemowę o ciężkim życiu dam z wyższych sfer, daje księciu kosza i pospiesznie opuszcza zarówno zamek, jak i stolicę. Po drodze udzielając lekcji marketingu właścicielowi wielkiej kompanii handlowej, Kaoru dociera do mniejszego miasta, gdzie rejestruje się w ichnim odpowiedniku pośredniaka i otrzymuje propozycję pracy w charakterze gosposi w niewielkim warsztacie. Okazuje się, że to robota stworzona dla niej (i jej potajemnie stosowanych eliksirów). Zaś po godzinach bohaterka pracuje charytatywnie, lecząc ciemiężonych przez możnych biedaków.

Trzy odcinki to już nie przypadek – fabuła nawet nie próbuje dążyć do spójności. Część rzeczy można by od biedy zwalić na kiepską adaptację i skakanie po materiale oryginalnym, ale sądzę, że on też ma podobne problemy. Widać to po sekwencji wydarzeń od pożegnania Kaoru z koleżankami do ucieczki z zamku – w gruncie rzeczy działania bohaterki są pozbawione sensu i całkowicie kontrproduktywne w kontekście jej celów. Potem scenariusz wraca do skakania przez kolejne obrazki, bez wyjaśnienia, co i jak dokładnie. Efekt jest w naprawdę imponującym stopniu niewciągający – nic nie stanowi dla bohaterki wyzwania, ze wszystkim radzi sobie w ten sam, mało pomysłowy sposób, a widz nie ma nawet widoków na jakąś dłuższą intrygę w tle.

Nie pomaga, że gdyby Kaoru była odrobinę mniej papierowa, byłaby antypatyczna. Pół biedy, gdyby planowano ją taką stworzyć, ale widać wyraźnie, że to chyba efekt uboczny związany z próbami generowania scen komediowych. Nieudolnymi próbami, ponieważ świat jest zbyt migawkowo pokazany, a bohaterowie zbyt niedookreśleni, żeby to mogło zadziałać. Zresztą, jacy bohaterowie? Poza Kaoru cała reszta to tło, które nie zasługuje nawet na jednowymiarową charakterystykę. Inne postacie pojawiają się i znikają, a istnieją wyłącznie kontekście bieżącej interakcji z bohaterką. Daję słowo – da się zrobić pozbawiony dramatycznego napięcia, lekki isekaj z przepakowanym bohaterem lub wszechpotężną bohaterką. Naprawdę się da. Ale nie w przypadku tego anime. Ja stawiam na nim krzyżyk i wracam do ciekawszych propozycji w tym sezonie.

Zamaskowana kandydatka, która okazała się być Yu – aktorką znaną bohaterowi, trzymając jedną ręką ręcznik, podbiegła do Shuna i przerzuciła go przez bark, a jego kolegę potraktowała gazem pieprzowym. Tak to jest, jak się ma niedziałający zamek w drzwiach… Bohaterowie zwiedzają sobie i komentują zawalone rzeczami i śmieciami mieszkanie aktorki, jakby byli u siebie, ona zaś opowiada, jak łączy pracę z grą, uważa bowiem, że należy robić to, co się lubi – ewidentnie w kontraście do tego, jak przez ostatnie lata próbował żyć główny bohater. Szybko przenoszą się do knajpki, w której dopełniają formalności, rejestrując nowych członków drużyny. Wieczorem zaś Shun znowu rozmawia z Bakuretsu-kunem, która wykorzystuje swoją anonimowość, żeby wypytać bohatera, co myśli o nowej dziewczynie, która do nich dołączyła. W drugiej połowie odcinka drużyna rusza już na mistrzostwa.


Na pierwszy rzut oka seria wydaje się poprawna, pojawia się problem, bohaterowie muszą mu stawić czoła, stworzyć drużynę, ruszyć do gry. Na drugi, wszystko to jest drętwe i nieporywające. Postaci mają jasno zarysowane problemy i cele, ale kamera nie skupia się na nich na tyle, żeby zaczęły one obchodzić widza, za to twórcy często sięgają po nieśmieszne, wręcz standardowe elementy komediowe, jak na przykład kłócąca się o jakiś drobiazg dwójka i komentarze innych, że oni tak zawsze czy uciekający od rzeczywistości właściciel knajpki. Trudno mi powiedzieć, czy większym problemem jest sama reżyseria, czy konstrukcja postaci, ale to wszystko po prostu się nie łączy w nic ciekawego.

Animacja jest poniżej przeciętnej i oszczędza na czym tylko się da, muzyka w ogóle nie zwróciła mojej uwagi, takoż seiyuu, poza jednym wyjątkiem. Wszystko jest jakieś takie senne, z głównym bohaterem na czele, o którym wiemy cały czas tyle samo, co na początku serii. Da się to oglądać, tylko nie potrafię znaleźć ani jednego powodu, żeby tracić na to czas, bo nawet nowe postaci w końcu tego odcinka nie zapowiadają większych zmian.

W tym odcinku porzucamy na razie wątki społeczno-ekonomiczne i przechodzimy na grunt komedii prawie-romantycznej, albowiem Mia rozpoczyna naukę w mieszczącej się w jednym z ościennych krajów prestiżowej Akademii Saint Noel. Zabiera ze sobą Anne oraz mocne postanowienie, żeby wykorzystać szkolne lata na dwa sposoby. Po pierwsze, trzymać się z dala od osób, które przyczynią się do jej zguby. Konkretnie następcy tronu Sunklandu, Siona, który za poprzednim podejściem ignorował zaloty Mii i przedkładał nad nią skromną Tionę, drobną szlachciankę z Tearmoon. To oczywiście wywołało wówczas wściekłość Mii, a bezustanne szkolne prześladowania stały się głównym powodem, dla którego Tiona była jedną z osób stojących na czele rewolucji. W mniejszym stopniu bohaterka zamierza unikać księżniczki Rafiny, przewodniczącej samorządu szkolnego, z którą poprzednio Mia próbowała się bezskutecznie zaprzyjaźnić. Po drugie, czas spędzony w Akademii to doskonała okazja, żeby nawiązać bardziej przydatne kontakty, na przykład z Ablem, drugim księciem militarystycznego królestwa Remno, które w razie potrzeby mogłoby udzielić Mii wsparcia, gdyby Tearmoon zostało zaatakowane przez Sunkland.

Tyle teoria; praktyka natomiast to oczywiście seria nieodmiennie komicznych katastrof. Mia nawet nie zauważa, że tym razem przybyła do Akademii, poprzedzana sławą „mądrej księżniczki” z powodu reform i działań charytatywnych z poprzednich odcinków. Zmuszona zbiegiem okoliczności, staje w obronie Tiony i przy okazji robi doskonałe wrażenie na Sionie; przypadkiem zawiera też znajomość z Rafiną. Wydaje się początkowo, że gorzej idzie jej plan pozyskania Abla jako partnera na bal inaugurujący rok szkolny, chłopak jest bowiem niepoprawnym flirciarzem. Jednak desperacka próba Mii wykręcenia się od pójścia na to przyjęcie w towarzystwie Siona (miała go unikać!) sprawia, że chyba właśnie zrobiła na płochym Ablu wrażenie znacznie większe niż się spodziewała.

To jest zdecydowanie udana seria. Pod względem klimatu najbardziej przypomina Hamefurę, ale o dziwo, nie sprawia wrażenie jej klona. Może dlatego, że Mia znajduje się jednak w innej sytuacji niż Katarina. Nie wystarczy, że nie podpadnie kilku konkretnym osobom – jej plany, choć po części mogą wydawać się podobne (w kwestii unikania Siona na przykład), są tylko elementem większej całości. Bardzo podoba mi się także typ humoru, całkiem inteligentny i pomysłowy. Jak można by zauważyć po powyższym opisie, pod względem fabularnym przebieg wydarzeń jest dość typowy dla podobnych serii. Wyróżnia go jednak pomysłowość nieporozumień sprawiających, że działania bohaterki są odbierane zupełnie inaczej niż planowała, oraz drobnych detali dodających wiarygodności zachowaniu bohaterów (na przykład to, skąd Tiona wiedziała, do kogo należy zgubiona chusteczka). Sumire Uesaka wyciska z roli Mii cały komizm, płynnie przechodząc od wyniosłego tonu dumnej księżniczki do spanikowanych monologów wewnętrznych, a tła jak były, tak są wyjątkowo ładne i szczegółowe. Jeśli ktoś lubi komedie, to zdecydowanie zachęcam do znalezienia miejsca w sezonowym grafiku na ten tytuł.

Kibou no Chikara nie ma tyle czasu, co trwające standardowo rok „zwykłe” serie Precure, więc w tym odcinku zdolność transformacji odzyskują dwie bohaterki: Karen i Kurumi, czyli Cure Aqua i Milky Rose. Przedtem jednak oglądamy pracowe kłopoty Karen, pod której opiekę trafia w szpitalu wyjątkowo uparta nastoletnia pacjentka odmawiająca rehabilitacji. Początkowo Karen odbija się od jej uporu jak od ściany, ale przypadkowe spotkanie z Kurumi przypomina jej w końcu, dlaczego obrała tę drogę życiową. I gdy wszystko już idzie dobrze, w szpitalu nagle pojawiają się potwory, co oczywiście oznacza, że Karen staje do walki z nimi w obronie swoich kolegów oraz pacjentów. Kurumi ma tutaj mniejszą rolę – już wcześniej widzieliśmy, jak jest traktowana w pracy (lekceważąco na granicy mobbingu), teraz natomiast wyczuwa po prostu, że dzieje się coś złego, i przybywa w samą porę, by udzielić koleżance wsparcia. Zaś na sam koniec odcinka, gdy Karen i Kurumi relacjonują przyjaciółkom swoje przeżycia, do rozmowy wtrącają się jeszcze dwie dziewczyny, a chociaż nie zostają jeszcze formalnie przedstawione, można w nich łatwo rozpoznać bohaterki Futari wa Precure Splash Star.

Trzy odcinki chyba pozwoliły mi przyszpilić, dlaczego mam problem z tą serią. Otóż jest całe mnóstwo kreatywnych sposobów, w jakie można by wykorzystać motyw „magical girls dziesięć lat później” i to nawet zakładając, że ograniczamy się tylko do takich w duchu oryginalnej serii, bez dekonstrukcji czy demitologizacji. Tutaj… Nie widać żadnego z nich. Pokazane problemy bohaterek są uproszczone do granic infantylności, co widać w tym odcinku: pomijam już, że Karen jest chyba za młoda na pełnoprawną lekarkę, ale nie ma wyraźnie żadnej specjalności – ot, taka „pani doktor”, co chodzi po szpitalu i z mądrą miną klepie w komputer. W podejściu do kłopotliwej pacjentki nie ma krzty profesjonalizmu, za to dużo mocno dziecinnego myślenia życzeniowego (serio, w takim przypadku wysyła się psychologa chyba…). Czepiam się? No czepiam, ale rzecz polega na tym, że te „lepsze” serie z cyklu Precure potrafiły sobie radzić ze znacznie bardziej zniuansowanymi problemami i udzielać na nie odpowiedzi z większym wyczuciem. Kibou no Chikara twierdzi, że „w życiu dorosłym bywa trudno”, ale nie umie tego pokazać w sposób choćby częściowo zbieżny z jakąkolwiek rzeczywistością.

Seria nie wykorzystuje także szansy, aby pogłębić charaktery bohaterek i relacje pomiędzy nimi. Po trzech odcinkach nie umiem właściwie nic powiedzieć o żadnej z nich, poza tym, że to miła i dobrze wychowana dziewczyna. Tu z kolei w oczy się rzuca Kurumi, a raczej jej niedopracowanie – ponieważ w oryginalnym Yes! Precure 5 była ona najpóźniej wprowadzona i najsłabiej zarysowana, tutaj nie dopisano jej żadnej nowej motywacji, a jej kontakty z Karen w tym odcinku sprawiały wrażenie nie tyle spontanicznego odnowienia przyjaźni, co sztywnego, zaplanowanego z góry scenariusza. Nawet „zło” wypada nieprzekonująco o tyle, że ponownie – były serie Precure o wiele, wiele lepiej wykorzystujące motyw potworów lęgnących się ze złych emocji. Na pewno nie zaproponowałabym tego komuś, kto nie zna w ogóle cyklu Precure, ale osoby z dostatecznie silną nostalgią obejrzą i tak, z moim marudzeniem czy bez niego. Tak jak – w sumie – i ja obejrzę.

Po sukcesie w postaci rebrandingu na Namidome spada zimny prysznic – okazuje się bowiem, że Ogino przez przypadek na stronę internetową wrzucił klip z walki z jednym z potworów, których istnienie miało pozostać tajemnicą. To sprowadza na firmę kolejne nieoczekiwane problemy, między innymi złość byłych mieszkańców wyspy. Nadal w tle pozostaje kwestia rosnących kłopotów finansowych.

To jednak nie jedyna rzecz warta uwagi w tym odcinku, bowiem więcej światła zostaje rzucone także (w końcu) na same potwory, a to za sprawą ostatniej ze scen, kiedy to Nikaidou przybywa na wyspę, aby rozprawić się z niewielkich rozmiarów szkodnikiem, który okupuje tereny wokół jej dawnego domu. Ku jej zaskoczeniu, potwór nie atakuje jej, ona z kolei tuż przed opuszczeniem wyspy zostawiła na niej psa…

Fabularnie jest więc wciąż nadal naprawdę ciekawie, pojawiają się nowe wątki, te już wprowadzone natomiast zostają rozbudowane, bardzo cieszy mnie, że poza tymi przyziemnymi elementami, zrealizowanymi naprawdę bardzo dobrze, przyjdzie nam również śledzić poczynania dotyczące rozwiązania tajemnicy potworów oraz rozprzestrzeniającego się na wyspie gazu. To prawdopodobnie ten element historii interesuje mnie najbardziej.

Niewiele dobrego mogę tym razem powiedzieć o oprawie wizualnej. Jest to jeden z najbardziej „zepsutych” odcinków, jakie przyszło mi oglądać w ostatnim czasie – tu jednak zaznaczę, że rzadko oglądam produkcje z tej niższej półki. Animacja kuleje praktycznie przy każdym ruchu postaci, których twarze czy sylwetki zmieniają swoje kształty pomiędzy klatkami niezwykle nienaturalnie. Tu i ówdzie zdarzają się również nieco zabawne problemy, typu stół zmieniający rozmiar pomiędzy identycznymi ujęciami czy zasłonka powiewająca na wietrze, która jakimś cudem znajduje się pod panelami, zamiast nad nimi. Sam scenorys zresztą nie należy do najambitniejszych, kadry są nudne, bolą szczególnie ujęcia, w których na ekranie pojawia się wiele postaci, bo praktycznie żadna z nich nie jest dobrze narysowana. Dobrze w zasadzie prezentują się tylko zbliżenia na twarze, zapewne jako jedyne poprawione przez któregoś z nadzorców animacji, których w tym odcinku było czterech.

Boje się nieco o przyszłość tej serii, skoro już trzeci odcinek ma takie problemy, ale nie zostawiam jej, bo mimo wszystko dobrze się przy niej bawię. Nie nastawiałem się na żadne wizualne fajerwerki, ba, zdawałem sobie sprawę, że prędzej czy później (raczej prędzej) wszystko się zepsuje, ale do Bullbustera przyciągnął mnie głównie koncept. I koncept ten, moim zdaniem, na razie tę produkcję ratuje i sprawia, że autentycznie jestem ciekaw, co będzie dalej. Jeśli poszukujecie serii z podejściem nieco innym niż wszystko, co do tej pory oglądaliście, to myślę, że znajdziecie tu coś dla siebie.

Muszę uczciwie przyznać, że większa część tego odcinka była lepsza od poprzednich przynajmniej o tyle, że Ryuuto w końcu zaczyna się interesować upodobaniami swojej dziewczyny. Albo raczej zostaje do tego niemal zmuszony przez Nicole, która wyciąga go po szkole do fastfoodowej restauracji, aby poinformować o zbliżających się urodzinach Runy. Ryuuto całkiem przytomnie postanawia ją wypytać, czym mógłby zrobić Runie przyjemność, zaś nieco później Runa równie przytomnie pyta go wprost, o co chodziło z tym spotkaniem z Nicole – jako że zostali sfotografowani przez koleżankę z klasy. Nieporozumienie wyjaśnia się, zanim zdążyło zaistnieć, zaś urodzinowa randka w Harajuku jest całkiem urocza, nawet jeśli scenariuszowo nieco monotonna. Gdyby tylko KimiZero trzymało się tego tonu, uznałabym, że jest dla niego nadzieja.

Trzeba jednak wyrobić normą sztampy – ostatecznie nie bez powodu w ostatnich sekundach poprzedniego odcinka do klasy dołączyła sprawczyni dawnego zawodu sercowego bohatera, Maria Kurose. Oczywiście tak śliczna, że zwraca uwagę męskiej części uczniowskiej populacji, acz w odróżnieniu od Runy i jej koleżanek stawiająca na wizerunek grzecznej i skromnej dziewczyny. Czemu wizerunek? Ano dlatego, że próbuje się znowu zbliżyć do Ryuuto, choć trzeba przyznać, że dostaje odprawę, gdy tylko bohater orientuje się w jej zamiarach. Nieco potem porusza jednak ni z gruszki, ni z pietruszki wątek Runy – a jej słowa niepokojąco zbiegają się z krążącymi po szkole świeżymi plotkami o tym, że Runa traktuje swoich chłopaków jak portmonetki i dlatego tak często ich zmienia. Ostatecznie doprowadza to do wybuchu Ryuuto, który wszem i wobec informuje, iż to on jest obecnym chłopakiem Runy. Co dalej? To już w następnym odcinku.

Gdyby ta seria ograniczała się do wątków komediowo-romantycznych związanych z manewrowaniem przez niedoświadczonego Ryuuto w świecie randek, może nawet miałaby jakieś szanse. Rozkminy, czy i kiedy powiedzieć reszcie szkoły o na pozór niedobranym związku, całkowicie by wystarczyły. Zamiast tego jednak seria wyraźnie łypie w stronę melodramatu, w dodatku straszliwie schematycznego. Fałszywa życzliwość Marii jest szyta grubymi nićmi – nie dlatego, że dziewczyna jest kiepską aktorką, tylko dlatego, że seria nie umie jej odpowiednio pokazać, w sensie czysto wizualnym. To, że Ryuuto nagle okazuje się upragnionym trofeum do zdobycia dla już dwóch atrakcyjnych dziewczyn, nie kiwnąwszy w sumie palcem, aby to osiągnąć, chyba przemilczę, bo szkoda słów. Napiszę tylko, że nawet gdyby przeboleć kiepski scenariusz, trudno byłoby wybronić ubogą, pustą grafikę, z nieciekawym kadrowaniem i deformacjami wszędzie tam, gdzie widzowie mniej patrzą. Do tego seiyuu – Natsuki Hanae (Ryuuto) nadal kwiczy, Ayaka Fukuhara (Nicole) brzmi jak karykatura gyaru, zaś Aoi Koga (Maria), grająca z szepcząco-słodką manierą, sprawia po prostu sztuczne wrażenie. Jeszcze w miarę broni się Saori Oonishi (Runa), ale czy to wystarczy, żeby kogoś zachęcić? Mnie na pewno nie.

Łee,to już drugi pojedynek, o którego wyniku dowiadujemy się zza kadru. To bez mała główny temat serii (przynajmniej na razie), miło byłoby zobaczyć, jak w praktyce w ogóle wyglądają.

Jego brak wzbudził we mnie obawę, że po dwóch odcinkach twórcy z puszczaniem muzyki dają sobie spokój, ale na szczęście w końcówce dostaliśmy całkiem niezły utwór w wykonaniu grupy The Cat’s Whiskers, której członkowie są również chwilowo głównymi bohaterami. Podsumowując od strony fabularnej, to niewiele się w sumie działo, głównym mało oryginalnym wątkiem było zajmowanie się znalezionym bezpańskim kotkiem. Odcinek nie przynudzał jednak, bo wypełniały go dobrze napisane dialogi między bishounenami. W sporej części to takie okruchy życia można by rzec, dzięki którym całkiem nieźle poznaliśmy osobowości czterech członków The Cat’s Whiskers. Co jeden, to bardziej ekscentryczny, choć nawet na ich tle wyróżnia się Ryuu, który przez większość czasu zachowuje się jak dziecko z ADHD, z zadatkami na niepokojącego psychopatę. Paraduje też pół dnia w piżamie-dinozaurze, co jest głupie, ale i urokliwe. Jakieś powody nietypowego zachowania ma, bo dostajemy przebitkę na jego Przeszłość Owianą Tajemnicą™, sugerującą, że jako dziecko był przedmiotem jakichś mrocznych korporacyjnych eksperymentów.

Motyw złej korporacji, która za wszystkim stoi (jak też nie planuje nic dobrego), pojawił się po raz pierwszy. Do baru prowadzonego przez The Cat’s Whiskers, Alter Trigger, zagląda inna z grup rapowych Akanyatsura (jej członkowie dla odmiany są w klimatach yakuzy), aby właśnie o tym pogadać. Jest to też oczywiście kolejna okazja, aby bishouneni indywidualnie i grupowo zachowywali się uroczo, ale powtórzę i podkreślę – te wszystkie interakcje napisano tutaj z klasą. Nie przesadzałbym ze stwierdzeniem, że przekonują mnie jako prawdziwi ludzie, ale obowiązującą tu uproszczoną konwencję da się kupić; w każdym razie oglądając, nie czułem się, jakby scenarzysta robił mi wodę z mózgu.

I to w sumie wszystko, seria to na razie głównie zabawka dla oczu i – na duży plus – także uszu. Niespodziewanie jak na reklamówkę gry, funkcje tę spełnia całkiem skutecznie.

Fate przyłapuje wymykającą się z posiadłości, przebraną Roxy, która oznajmia, że wybiera się na tajną inspekcję do miasta. A że ją zobaczył, to zabiera go ze sobą jako eskortę. Wspólnie zwiedzają miejski targ, gdzie Roxy jest świadkiem, że ludzie się boją i nienawidzą Świętych Rycerzy, ogląda kamyczki oraz słucha roznoszonych przez ludzi plotek, np. tym, że poza murami znajdowane są martwe gobliny. Ponieważ celem wyprawy Roxy tak naprawdę nie jest zabawa, ale zdobycie wiadomości z pierwszej ręki.

 

By zasięgnąć języka, Fate zabiera ją do znajomej gospody, gdzie dowiadują się, że pogłoski o grasującym potworze polującym na gobliny są na tyle poważne, iż Święci Rycerze zamierzają podjąć kroki. A to może pokrzyżować mu osobiście plany. Niezadowolona jest też Roxy, bowiem rodzina Vlerick stojąca za podjętymi działaniami nie poinformowała jej o polowaniu na potwora, a także dlatego, iż widzi, jakie jest postrzeganie rycerzy w społeczeństwie, a nie jest to obraz, o który walczyli jej ojciec i ona.

 

Odcinek kończy się natknięciem się na rodzeństwo Vlerick, wspomnieniami Fate’a oraz obyczajowymi scenkami z pałacu. I w końcu (sic!) bohater dojrzewa do założenia maski. Ale to tylko dlatego, żeby go przypadkiem Roxy nie poznała.

Graficznie powoli schodzimy w stany niższe, są bowiem sceny, w których widać, jak bardzo jeden kadr różni się od drugiego – cóż, podwykonawcy zapewne. Postacie miejscami są narysowane poprawnie, czasami gdy jest dalsze ujęcie, zaczynają się zniekształcać, a kolorystyka scen jest nierówna. Na machanie mieczem też już nie starczyło, wszystko poszło na błyszczące oczy Roxy, powiewające włosy Roxy oraz rumieńce na twarzach obojga bohaterów.  Odcinek bowiem powinien się nazywać „Pierwsza randka”, gdyż oboje co chwila się rumienią, prowadzą niezręczną rozmowę, a Fate sam do siebie mówi. Znaczy, mówi do Greeda, który komentuje złośliwie wydarzenia i udziela rad. Nad logiką przebrania Roxy nawet nie będę załamywać rąk – bardzo typowe podejście, zaplotę warkoczyk, założę kieckę wieśniaczki i nikt mnie nie rozpozna. No serio.

 

W tej chwili to nie wiem, do kogo jest Boushoku no Berserk skierowane – akcja jest nierówna, bohaterowie miałcy, złole jak to złole, żądne władzy, a potwory krzywe. Oglądanie tego odcinek na tydzień nie jest raczej dobrym rozwiązaniem, bowiem szczątki jakiegoś wątku fabularnego pojawiają się na tyle rzadko i w tak małych ilościach, że przez tydzień można o nich zapomnieć, a reszta jest w sumie obyczajowymi wypełniaczami czasu. Albo oglądać po kilka, albo w całości. Ja niestety nie mam cierpliwości.

Poszukiwanie sponsora dla Asahiny koniec końców się udaje, a to dzięki jego emocjonalnej reakcji z pierwszego odcinka uwiecznionej przez Madokę, która poruszyła pewnego znajomego. Rzecz jasna fotograf mu o tym nie wspomina – starczy, że chłopakowi niezbyt podoba się, jak ma wyglądać owa promocja, innymi słowy, ma wystąpić w reklamie. Media wkrótce się pojawiają i Haruka, mimo niechęci, zaczyna pozować przed aparatem. Z krótkiego wywiadu dowiadujemy się, że jeździ w F4 od zeszłego roku, wcześniej zaś próbował ścigać się w gokartach. Do jazdy zainspirował go ojciec, również kierowca wyścigowy i to całkiem dobry. Haruka z całych sił stara być coraz lepszy, aby też stanąć na podium, co stopniowo daje efekty, m.in. poprawę rekordu życiowego na treningu. Najlepsze przychodzi jednak podczas oficjalnego wyścigu.

Trzeci odcinek przynosi więcej wiadomości o głównych kierowcach Belsorriso, Satsukim Harunadze i Toshikim Tokumaru, kolejno numerze jeden i dwa zespołu. To przede wszystkim do Harunagi należy wywalczenie zwycięstwa, które jest zwycięstwem nie tylko jego, ale i całej grupy. Jako że na kolejny wyścig nie udało się Belsorriso zdobyć pole position (startu z pierwszego miejsca), trzeba było ustalić odpowiednią taktykę. Tokumaru prosi szefa, aby pozwolił mu jechać przed Harunagą, uważa bowiem, że jego bolid jest lepiej przystosowany do toru. Ena zgadza się, ale jedynie przez 20 minut – jeśli przez ten czas nie uda się Toshikiemu wyprzedzić pierwszego pojazdu, musi ustąpić miejsca koledze. Tokumaru z trudem przystaje na ten warunek.

Wyścig się rozpoczyna – Toshiki dwoi się i troi, aby wyjść na prowadzenie. Z kolei Satsuki jedzie tuż za nim w celu zachowania jak najwięcej energii i możliwości wyprzedzenia w odpowiednim momencie. Ten zaś nadchodzi nieubłaganie, bo drugiemu kierowcy Belsorriso z trudem przychodzi choćby zbliżenie się do prowadzącego. Upór i przebłyski z innego wyścigu każą jednak Tokumaru nie odpuszczać, przez co walczy zarówno z prowadzącym bolidem, jak i Harunagą. Tymczasem Asahina melduje się na coraz wyższych pozycjach, aż trafia na miejsce piąte. Między nim a Tokumaru od czasu pewnego wyścigu panuje rywalizacja oraz napięta atmosfera, którą wydaje się gorzej znosić kierowca Belsorriso. Gdy wskutek przeszarżowania Tokumaru spada na czwartą pozycję, ponownie bohaterowie mają okazję się zmierzyć w bezpośrednim pojedynku. Zwycięsko ze starcia wychodzi Haruka, prawie ocierając się o podium.

Już na etapie zapowiedzi dobrze wiedziałam, że zainteresuję się Overtake!, teraz zaś, po trzech odcinkach, jestem jeszcze bardziej podekscytowania możliwością oglądania tego naprawdę udanego anime – i wierzę, że słowo „udane” będzie pasować aż do ostatniej minuty seansu. A może nawet seria rozwinie się na tyle, że zajmie miejsce w moim osobistym rankingu sportówek obok takich tytułów jak Kaze ga Tsuyoku Fuite Iru czy Bakuten!!? Jest na bardzo dobrej drodze, jest bowiem zarówno świetnie zrealizowane, jak i ma ciekawych bohaterów. O protagonistach już pisałam wcześniej, uwielbiam i Madokę, i Asahinę. Cieszę się, że i innych kierowców możemy poznać lepiej, znaczy na tę chwilę tylko tych z Belsorriso, inni robią za statystów. Harunaga i Tokumaru początkowo wyglądali na typowy duet odmiennych osobowości, ale teraz widzimy, że pierwszy potrafi pokazać się z bardziej opanowanej strony, drugiego zaś łatwo ponoszą emocje, co związane jest głównie z jego nie do końca jasną rywalizacją z Haruką. Tokumaru na razie wygląda na najmniej sympatyczną postać, ale nie wydaje mi się, żeby twórcy poszli zbyt daleko i zrobili z niego antagonistę. Na marginesie, głos podkłada mu Taku Yashiro – bardzo miło się słucha, jak tworzy zgoła odmienną postać od Tsugaru z zeszłosezonowego Undead Girl Murder Farce. Tak, wiem, seiyuu od tego są, aby grać różne role, ale z drugiej strony, jeśli ktoś stworzy wyjątkowo charakterystyczną kreację, widz potem ją mimowolnie widzi również w innych postaciach tego aktora. Z Yashiro i rolą Tokumaru nie mam tego problemu.

Same wyścigi F4 czy F1 do wyjątkowo pasjonujących nie należą – kierowcy jeżdżą ileś tam kółek, zjeżdżają na pit stop, od czasu do czasu może coś się wydarzy nieprzewidywalnego. Dlatego spory plus serii stanowi fakt, że nie trzyma się kurczowo jedynie wydarzeń na torze, tylko pozwala obserwować starcia F4 z szerszej perspektywy. Sponsorzy, wydatki na prowadzenie zespołu czy role pierwszego i drugiego kierowcy, wszystko to niewątpliwie ubarwia serię. Do tego fani sportów motorowych wyłapią różne nawiązania do prawdziwych wyścigów („Felipe, Fernando is faster than you”).

Ubolewam, że seria po pierwszym znakomitym odcinku znacznie straciła, jeśli chodzi o ruch postaci czy ruch w tle; obecnie bohaterowie ruszają się na ile mogą, wykonując najbardziej potrzebne gesty. Za to wozy wciąż pięknie suną po torze i obyśmy tutaj nie byli świadkami nagłego zjazdu poziomu. Podsumowując już całość mojego zajawkowania, Overtake! zapowiada się na solidną serię będącą w stanie zainteresować nie tylko miłośników szybkiej jazdy czy ogólnie sportówek.

Konoha ląduje we współczesności w tym samym momencie, kiedy ją opuściła, co oznacza powrót do nudnej pracy. Po godzinach bohaterka usiłuje znaleźć jakieś informacje na temat firmy Alcohol Soft – ale tego dewelopera pamiętają tylko nieliczni sprzedawcy, zaś jego gry są nie do dostania. Konoha liczy więc na łut szczęścia i powrót do przeszłości, co w końcu się jej udaje. Ale chociaż tym razem przygotowała się znacznie lepiej, wraz z wyposażonym we wszystko-co-potrzebne plecakiem ląduje w basenie… W roku 1996, czyli cztery lata później niż poprzednio.

Alcohol Soft jeszcze istnieje i właśnie przeżywa kryzys: ich jedyny programista, dziewiętnastoletni obecnie Mamoru, odmawia tworzenia gier na system Windows. Konoha, która z punktu widzenia współpracowników zniknęła bez słowa na cztery lata, zostaje przyjęta z mieszanymi uczuciami, ostatecznie jednak dostaje drugą szansę. Pod warunkiem, że przekona Mamoru do pracy nad nową grą. Bohaterka wyprawia się więc do Akihabary w poszukiwaniu zbiegłego młodzieńca i – po krótkiej dygresji polegającej na udzieleniu moralnego wsparcia kupującej eroge panience – znajduje go. Przekonuje się przy okazji, że Mamoru to maniak komputerów, który uważa, że jedynie prawdziwe maszyny to linia NEC PC-9801, zaś Windows to wynalazek szatana, ponieważ pozwala korzystać z dobroci elektroniki laikom.

Cóż za zaskoczenie: odcinek trzeci jest tak samo chaotyczny i nieciekawy, jak dwa poprzednie. Powiedziałabym, że to wręcz sztuka, biorąc pod uwagę interesujący temat i dynamikę związaną z motywem podróży w czasie. Pod względem fabularnym nadal brakuje spójności i celowości działań bohaterki – Konohana kolejne punkty scenariusza wpada przypadkiem, a jej udział ogranicza się do biegania i entuzjastycznego skrzeczenia. Postacie są nawet nie papierowe – po trzech odcinkach nie udało się zarysować ani ich charakterów, ani motywacji, nic absolutnie. Element nostalgii zawodzi tym razem na całej linii. Z gier pojawiają się dwie okładki (Kizuato oraz Pia Carrot e Youkoso!) i to wszystko. Zamiast słuchać o szczegółach powstawania takich gier, poznawać związane z nimi ciekawostki i w ogóle robić „awww, pamiętam, jak…”, słuchamy tylko Konohy, która zachwyca się tymi grami bez żadnych szczegółów: są fajne, bo są fajne, a w ogóle to ona uważa, że są fajne. Zdecydowanie nie polecam: dla mnie to rozczarowanie sezonu.