Selia budzi się we własnym łóżku i od razu pyta Leo, kim on w końcu jest, a ten po prostu oznajmia, że jest reinkarnacją potężnego czarnoksiężnika i że ożywił ją z pomocą magii jako swojego miniona, najbardziej prestiżowego – Królową Wampirów. Jej stan osłabienia był wynikiem braku many, którą może zdobyć, pijąc jego krew, i stąd ta cała sytuacja. W zamian Selia opowiada mu o sobie, jak to z całej rodziny przeżyła tylko ona i Regina, i Akademia wzięła je pod opiekę, oraz pyta, czy skoro jest nieumarła, to ma szansę na obudzenie Świętego Miecza. Cóż, jak stwierdza Leo, nie wiadomo, ale na pewno będzie o niebo silniejsza.

Potem bohaterowie idą do stołówki, gdzie Leo dowiaduje się, że jego oszczędności w złocie są teraz nic nie warte, a także napotykają kolejną dziewczynę z Plutonu Selii – Sakuyę Sieglinge, która akurat ma małą potyczkę z ochroniarzami z kasyna, w którym znów przegrała, jak na nałogową hazardzistkę przystało.

Kolejnym przystankiem jest spotkanie z urzędniczką (?) Diglasse Alto, która ma za zadanie sprawdzić, jakim typem miecza włada Leo. Tu bohater trochę przegina, bowiem za szybko niszczy roboty treningowe, co budzi spore zainteresowanie. W tym poznanego wcześniej Musela, który oznajmia, iż skoro jest jednym z najlepszych, to on może sprawdzić, jakie moce i umiejętności ma ten „chłopczyk”. Leo zgadza się na wyzwanie, ale wtrąca się Selia, która z poczucia obowiązku stwierdza, że dzieciaka należy bronić.  Zostaje zatem zawarta umowa – jeśli bohaterka przegra, to przyłączy się do plutonu Musela, ale jeśli Musel przerżnie, to się odczepi od niej.

W trakcie sparingu Selii idzie nad wyraz dobrze z pomocnicami przeciwnika, ale w końcu Musel używa swojego „Miecza” i ją unieruchamia, by rozprawić się z Leo. Jednak ku zdziwieniu jednych (i zachwytowi innych) poczucie obowiązku Selii (i jej nowy status miniona) tak się motywuje, że dziewczyna w końcu produkuje ten swój Święty Miecz i pokonuje niemilca. A w późniejszej rozmowie z Leo prosi go, żeby uczynił ją jeszcze silniejszą. Odcinek kończy się ucztą z okazji pojawiania się miecza i przyjęcia Leo do plutonu i przepychankami, w którym pokoju będzie spał. Bohater dowiaduje się też od swoich minionów, że wyspa jest napędzana kryształami many oraz są tu bardzo dobre słodycze. A także, że nikt nie słyszał o bitwie sprzed tysiąca lat. A tymczasem pod wyspą formuje się Void mamroczący „Leonis”…

Grafika na razie trzyma przez te odcinki poziom średni. Postacie nadal ładne, choć plany dalsze już spadają z jakością, tła sympatyczne, ale też bez większych fajerwerków. Bohaterowie nie wzbudzają we mnie szczególnych emocji, i w sumie można ich opisać praktycznie jedną przydzieloną cechą. Leo jak dla mnie jest przemądrzałym chłopaczkiem, Selia jest miła i opiekuńcza i literalnie jej nic nie rusza – nawet zostanie wampirem przyjmuje spokojnie: „O, stało się, no cóż…”, pozostałe dziewczyny – cóż, nawet nie wiadomo, jakie mają cechy charakteru. Nie podnoszą jakości też fanserwiśne żarciki i scenki, które, powtarzam się, nie wnoszą do fabuły nic. Fabularnie natomiast mamy super Akademię, która wysyła dzieciaki na misje, z których mogą nie wróci oraz gromadzi i hoduje Święte Miecze, żeby mieć większą siłę ognia przeciwko Voidom; Władcę Demonów, który zamierza przejąć kontrolę nad światem, ale w tej chwili ma inne priorytety; i czające się zagrożenie ze strony Voidów, którego nie odczuwa się wcale, bowiem na razie jest ustalanie porządku dziobania. Być może w dawkach po kilka odcinków będzie strawne, na razie jednak nie zachwyca.

To dopiero początek serii, a już dostaliśmy odcinek w gorących źródłach! Kiedy Toto otrzymuje od Rona dramatyczny telefon, spodziewa się najgorszego – zwłok, krwi i diabli wiedzą czego jeszcze. Tymczasem chodzi o coś prozaicznego – niemożność zapłacenia za kocie żarcie (poważna i faktycznie kosztowna sprawa, kto ma, ten wie). Ostatecznie Toto musi się wykosztować i podzielić wypłatą, ale w zamian panowie dostają los na loterię. I tym razem szczęście się do nich uśmiecha, wygrywają bowiem pierwszą nagrodę, którą jest właśnie weekend w gorących źródłach. Naturalnie jest i haczyk – bohaterowie nie trafiają do głównego kompleksu, ale zabitej dechami rudery, zwanej aneksem. Ale chociaż gospoda wygląda jak nawiedzona, same źródła okazują się cudowne, a i na towarzystwo nie można narzekać. Chciałoby się nawet powiedzieć, że świat jest mały, ponieważ na miejscu pojawia się również detektyw Amamiya, która w tej samej loterii wygrała drugą nagrodę.

Nie zapominajmy jednak, że mamy do czynienia z serią detektywistyczną. Musi być więc trup. Poza tym, BLUE zleciło śledztwo w sprawie Rona i tak się właśnie składa, że jeden z pracowników gospody to wysłany tam przez szkołę śledczy. Cóż, tym razem dostajemy klasyk gatunku – w nocy ginie żona jednego z gości. Wszyscy pozostali grali w tym czasie w planszówkę, bacznie obserwowani przez naszego szpiega z BLUE. Wszyscy oprócz Amamiyi, która pijana w sztok, poszła się wcześniej położyć. Oczywiście sprawia to, że staje się pierwszą podejrzaną – niekoniecznie w oczach Rona i Toto, ale całej reszty już tak. Niestety, na rozwiązanie zagadki musimy poczekać do kolejnego odcinka…

Muszę przyznać, że seria coraz bardziej mi się podoba. Trzeci odcinek był uroczy – zabawny i jednocześnie intrygujący. Wyjątkowo przypadła mi do gustu jego teatralność, kojarząca się z dziełami Agathy Christie. Wszyscy goście zachowują się podejrzanie i nienaturalnie, jak aktorzy, którzy nie do końca wiedzą co i jak mają grać. Do tego piękny jesienny nastrój i stara lokalna legenda o dziewczynie złożonej w ofierze. A wszystko doprawione śliczną grafiką w bardzo jesiennych barwach. Podoba mi się również dynamicznie rozwijająca się relacja Rona i Toto oraz reakcja tego pierwszego na Amamiyę, a także to, że twórcy nie boją się go pokazać z bardzo niepoważnej strony. W sensie, jest geniuszem, ale jednocześnie oderwanym od rzeczywistości dziwakiem, któremu musi pomagać w zakupach naiwny detektyw. Ta bezradność życiowa Rona naprawdę mnie ujęła i mam ogromną nadzieję, że będzie tylko lepiej.

Trzeci odcinek rozwiał wszelkie moje wątpliwości, dotyczące tej serii. Geniusz tytułowego bohatera na szczęście ogranicza się tylko do zagadek kryminalnych, w każdej innej dziedzinie wydaje się wyjątkowo sympatyczną sierotą. Podoba mi się Toto, który ma złote serce, bywa też niesamowicie naiwny, ale na pewno nie można uznać go za idiotę. Póki co, jest to jedna z bardziej rozrywkowych pozycji w tym sezonie i na pewno coś, co warto polecić.

Bohaterowie prezentują swój taniec dyrygentowi, z widowni jeden chłopiec wygląda na rozanielonego, drugi wściekłego uwagą, jaką zyskują tańczący (zamiast niego) – więc już wiemy, kto w następnej kolejności dołączy do chóru. Kobashi (drugi blondyn) i Barato (brązowowłosy), czy tego chcą czy nie, zostają wciągnięci w szeregi chórzystów, przy czym część odcinka zajmują przechwałki i aspiracje tego pierwszego, mniej więcej tak oryginalne jak zachowanie samego dyrygenta (ach, bo to takie zabawne, jak ktoś nie słucha, co się do niego mówi). Kobashi szczególnie zaciekle (i jednostronnie) walczy o popularność z Yazawą (granatowowłosym kolegą głównego bohatera). Cała piątka natychmiast też zmuszona jest do zaśpiewania razem piosenki – i robi to bardzo dobrze, od razu, bez żadnych prób. Na moje ucho oczywiście, bo dyrygentowi coś się nie podobało.


Druga połowa odcinka przynosi… robota. Znaczy, Kobashi przynosi go z domu, robot ma badać podświadomość. To jest dosłownie deus ex machina, bo maszyna wyjaśnia wszystkim dokładnie cały charakter Barato, niezdecydowanego, wrażliwego chłopca, od którego ojciec wymaga tężyzny fizycznej, a który wolałby śpiewać. Barato chce śpiewać, ale nie chce dołączyć do klubu, nikt go nie słucha, pojawia się nauczyciel kochający mięśnie i chcący trenować Barato, ale Barato nie chce z nim iść, za to kiedy dyrygent nazywa nadzorującą ich nauczycielkę po imieniu, to nauczyciel kochający mięśnie zaczyna gonić dyrygenta, reszta zaś rusza za nimi w pogoń, mamy więc podobną gonitwę, jak w poprzednim odcinku. W tym czasie Barato poukładał sobie w głowie, czego chce i we wzruszającej mowie, przerzucając nauczyciela przez bark, wykrzyczał, że lubi śpiewać ze wszystkimi. Na sam koniec Kobashi (drugi blondyn) po radzie z poprzedniego dnia przychodzi do pozostałych chłopców też już odmieniony i wyleczony ze ścigania Yazawy.

To jest tak żałosne, że aż brakuje słów. Dialogi jak z jakiegoś podręcznika dialogów do anime, sceny rozłażą się w szwach, bohaterowie gonią się po nich bez ładu i składu, a gagi ryją w ziemi. Niech to ktoś dobije, żeby się nie męczyło.

Earth nadal nie ma własnej wróżki albo raczej „chowańca”, ponieważ jego kryształ pękł przy próbie zawierania kontraktu, ale okazuje się, że nie musi się martwić, bowiem nadchodzi kolejna aktualizacja. Tym razem wróżki gracza zyskują osobowość, zostaje wprowadzony system PvP, w którym walczy się przy ich pomocy i je ewoluuje, a także można naprawić pęknięty kryształ, z gwarancją stuprocentowego zdobycia wróżki oraz dużym prawdopodobieństwem że będzie rzadka. I najlepsi gracze w walkach będą mogli wziąć udział w turnieju. A, i wprowadzają też tytuły, których gracz może się pozbyć z widoku dopiero po walce.

Oczywiście Earth zamierza wziąć udział w jakiejkolwiek walce, by naprawić kryształ, ale na drodze stoi mu niestety jego ujawniony tytuł Przyjaciela Faerie, co powoduje, że każdy chowaniec odmawia z nim walki.  Nie może nawet przeprowadzić przyjacielskiego sparingu z poznaną właśnie Roną należącą do znanej mu Gildii. Cóż, na razie pozostaje mu zatem masowa produkcja smakołyków dla stworków.

Później bohater wraz z Roną udają się do nowego miasta, gdzie zbierają się hardkorowi gracze PvP, i gdzie są świadkami, jak w trakcie walki jeden z chowańców zachowuje się dziwnie, odmawia słuchania gracza i gracz sromotnie przegrywa walkę. Okazuje się, że gdy gracz źle traktuje stworka, ten zaczyna ignorować polecenia, a gdy gracz nie pójdzie po rozum do głowy i dalej źle postępuje, to chowaniec atakuje go, zabija, zabiera kryształ i wymazuje dane o jakiejkowiek wróżce. Po pewnym czasie gracz odnajduje Eartha, i pyta się, co ma zrobić, żeby go wróżek z powrotem polubił, co w sumie okazuje się proste – ma go po prostu traktować jak przyjaciela i o niego dbać.

 

Bardzo słabiutko graficznie, postacie pierwszoplanowe nie są krzywe, ale są nad wyraz przeciętne, choć mimika jako taka istnieje, tym bardziej, że więcej w tym odcinku jest SD-czków i ujęć, gdzie mamy scenki pokazujące załamywanie się bohatera rzeczywistością. Tłą nadal są przeciętne, o ile są, bo część została zastąpiona planszami z renderami i SD-czkiem.

Fabularnie też nie najwyższych lotów, wprawdzie bohater już nie tłumaczy dokładnie co robi i jak i dlaczego i po co i że chce mieć święty spokój, ale mamy już trochę więcej akcji. Choć też malutko, bo sprowadza się ona do komediowych scenek. Tak po prawdzie to nie wiem, komu się seria ta wyda interesująca – może niegracz rzuci okiem i stwierdzi, że ciekawe, to może zacznę grać, ale raczej się zanudzi, natomiast gracz w MMO albo surviwalu dostanie białej gorączki na prezentację „logiki bohatera” przy wybieraniu umiejętności. Nie odradzam, ale też i nie zachęcam za bardzo, może potem naraz kilka odcinków, bo pojedyncze to jakoś marnie wchodzą.

Shy – odcinek 3

Teru Momijiyama i Koishikawa wybierają się na miasto, chodzą po sklepach, robią wspólne zdjęcia, idą do kina, innymi słowy: zaprzyjaźniają się. Są to na razie chybotliwe początki przyjaźni – Koishikawa chce się odwdzięczyć Teru, Teru nie chce urazić Koishikawy, drżą przed wyobrażonymi uchybieniami, nie chcąc spłoszyć tej drugiej. Ostatecznie lepiej wychodzi to Koishikawie niż nieśmiałej, nieprzyzwyczajonej do mówienia tyle Teru. Jest też od niej lepsza w ratowaniu ludzi, bez problemu bowiem radzi sobie z pomocą zgubionemu dziecku w centrum handlowym (nie, żeby to było szczególnie trudne, ale podejrzewam, że Shy mogłaby mieć z tym więcej roboty). Dziewczęta jednocześnie toczą rozmowę o pomaganiu innym, o różnicach lub ich braku między superbohaterami oraz zwykłymi ludźmi, obie też za swoje podejście – gotowość, aby śpieszyć z pomocą – podziwiają się nawzajem. Najpewniej na obie ma to leczniczy wpływ, mi jednak skręca kiszki od takich rozmów.


W połowie odcinka dziewczyny – tak, obie – zostają wezwane na stację kosmiczną, gdzie mają spotkać nie tylko rosyjską Spirit, ale i brytyjskiego Stardusta, któremu głos podkłada Miki Shinichiro. Po przybyciu do bazy superbohaterów Spirit udziela im informacji na temat chłopca z prętami parasola, atakował on już bowiem wcześniej tu i tam, a jeszcze więcej wyjawia o nim oraz o pierścieniu, którego użył, aby przemienić Koishikawę, nadzorczyni Unilord. Na koniec zaś zarządza ona starcie między Shy a Stardustem w celu podszkolenia tej pierwszej. Dlaczego nie Spirit? Bo ona byłaby za miękka dla Shy…


Bardzo dużo w tej serii rozmów o byciu superbohaterem, przede wszystkim Shy ciągle wspiera się powtarzaniem, kim jest, ale dziewczęta też o tym sporo rozmawiają, zaś kwintesencją całego tego superbohaterstwa jest test, jaki ma przejść Shy, bo dla Stardusta tym właśnie jest sparing z nią. Mam wrażenie, że wrogowie, groźne sytuacje czy ogólnie fabuła nie ma tutaj takiego znaczenia, jak postać Shy. Wszystko inne to tylko tło dla jej rozterek oraz zapewne drogi od kogoś nieśmiałego, z małą wiarą w siebie, komu nie zawsze wychodzi, do pełnowymiarowej superbohaterki. Samo w sobie to nie byłby zły motyw (nawet jeśli wyświechtany), gdyby nie ta uproszczona pretekstowość pozostałych elementów. Ostatecznie seria jak dla mnie za bardzo skupia się na wewnętrznych odczuciach postaci, pokazuje je zbyt bezpośrednio, w prostej formie i podporządkowując fabułę pod ich rozwój, zamiast bardziej to wyważyć. Ale ta naprawdę na ile to będzie przygoda, a na ile poradnik zyskiwania pewności siebie, okaże się dopiero w kolejnych odcinkach.

Zrobiłem wielkie oczy, widząc na początku odcinka planszę ostrzegającą, że będzie poruszał motyw zdrowia psychicznego i samobójstwa. Zdecydowanie nie liczyłem, że w serii tej pojawi się jakiś wątek poważny i… miałem rację. Ostrzeżenie było, ponieważ Crimson w trakcie odcinka odstrzela sobie łeb. Robi to, aby pokazać Ragnie, że nic mu się nie stanie, związku z samobójstwem, tym bardziej zdrowiem psychicznym, więc nie widzę. Zamiast tego odcinek wypełnia połowa miniwątku bez większego globalnego znaczenia, w trakcie której postacie dużo gadają, nie osiągając jednak za wiele sensownego. Jeeej.

Ragna i Crimson spotykają na swojej drodze kolejne złe smoczydło, tym razem w postaci zielonowłosego bishounena hobbistycznie zajmującego się wciąganiem kobiet w tornado i w jego wnętrzu torturującego je na śmierć. Korzystając z faktu, że Ragna przemęczył się w walce i na kilka dni jest z niej wyłączony, Crimson postanawia wypróbować jego moce, wypożyczając je grupie łowców smoków, aby oni się tym zajęli. Na przekonywanie ich do tego schodzi połowa odcinka, druga połowa na dyskusje między Ragną, Crimsonem i Śluzem (kawaii sługą Crimsona). Jak na anime akcji mało w tym… akcji. Crimson w trakcie z tych dialogów z jednej strony popisuje się zdolnością do manipulowania ludźmi, z drugiej jak na manipulanta w zaskakującym stopniu chwali się swoją amoralnością przed Ragną. Osobiście jego zdolności nie kupuję, przekonanie łowców smoków do uratowania grupy kobiet aktualnie torturowanych na śmierć zdaje mi się proste i niewymagające robienia złowieszczego uśmiechu po każdym fragmencie monologu…

Przemęczony Ragna w trakcie odcinka przypominał kukłę już zarówno fizycznie jak i psychicznie. „Chcę chronić Leo” jest niestety dalej jedyną jego znaną cechą charakteru. Pociesza, że Crimson wydaje się nim równie zmęczony, co ja. Przynajmniej dla tej postaci da się tę serię oglądać, choć i tu po drugim odcinku liczyłem na kogoś bardziej charyzmatycznego. Jeżeli to ma tak dalej wyglądać, to trudno będzie tę serię oglądać. Na razie postacie krzątają się po okolicy, trafiają na wredne smoczydło, które ma 5 minut na charakteryzację, po czym smoczydło jest ubijane bez większych emocji, bo Ragna jest OP. Nie sądzę, aby z aktualnym „złym” miało być inaczej. Jakiejkolwiek wciągającej walki też się jeszcze nie doczekałem. Widywałem gorsze serie fantasy, ale na nic więcej niż średniaka bym tu nie liczył.

Czas w nowej firmie upływa Momose bardzo dobrze, zwłaszcza że ma takiego szefa, jakiego ma. Shirosakiego nie opuszcza szczęście do wpadek, nieważne, czy w drodze do/z pracy (wielka cykada na ramieniu), czy na stanowisku (przypadkowe ustawienie zdjęcia podwładnego na tapecie komputera). Gdy zaś Shirosaki oznajmia Momose, że nastąpi sprawdzanie alarmów przeciwpożarowych i żeby się tym nie przejmował, widz słusznie przeczuwa, jak szef sam zareaguje, gdy w końcu zawyje alarm…

Po pierwszym projekcie Kentarou, reklamie oceanarium, przychodzi pora na kolejny, tym razem promowanie parku rozrywki. W myśl zasady wpojonej Yuuseiowi przez przełożonego, Mitsuo Aoyamę (teraz dumnego, na jakiego menadżera „wyrósł” podopieczny), że aby dobrze coś przedstawić, trzeba tego osobiście doświadczyć, bohaterowie próbują różnych atrakcji, od jazdy na kolejce górskiej po obowiązkowy dom strachu. Pomagają również zagubionemu dziecku odnaleźć rodziców, mimo pewnych problemów ze zrozumieniem pytania o imię przez Shirosakiego.

Najlepsza część następuje jednak w drugiej połowie odcinka; najlepsza i jednocześnie inna klimatycznie, bowiem prawie pozbawiona komediowych elementów. Gdy mężczyźni wracają do domu, nagle gaśnie światło i pociąg się zatrzymuje. Podczas oczekiwania na wznowienie ruchu Kentarou opowiada, jak znalazł się w obecnej firmie. Pewnego dnia, z powodu zbliżającego się tajfunu, miał przymusowe wolne w pracy, z czego jednak specjalnie się nie cieszył. Włócząc się po mieście, zobaczył z pozoru niepozorną reklamę, która po bliższym przyjrzeniu okazała się reklamą obserwatorium astronomicznego. Urzeczony, zdecydował się w końcu opuścić złą firmę i aplikować do tej, z której pochodziła piękna reklama. Tak, chodziło o firmę Shirosakiego, tak, to Shirosaki odpowiadał za ten bilboard. Dla menadżera ta historia nie była niczym nowym, słyszał ją bowiem podczas rekrutacji – z kolei Kentarou nie zarejestrował obecności przyszłego przełożonego na spotkaniu. Shirosaki siedział ze spuszczoną głową, próbując ukryć wzruszenie, że jego projekt poruszył inną osobę, po rozmowie zaś sam się zgłosił do szkolenia Momose.

Jestem serią zauroczona! Jest autentycznie zabawna (reakcje Aoyamy i współpracownicy na wpadki Shirosakiego są boskie!), kupuje mnie jednak przede wszystkim ciepłą atmosferą i bohaterami. Mimo że praktycznie ciągle oglądamy protagonistów, relacja między nimi, jak i kolejne gagi, są na tyle udane, że wcale to nie przeszkadza. Co oczywiście nie znaczy, że nie czekam na inne postaci – oprócz Aoyamy ma się pojawić niejaki Aigo Kinjo (Jun Fukuyama) i kotek Hakuto (Hiro Shimono); z pewnością powiększenie obsady nie zaszkodzi serii. Miło widzieć, że Shirosaki nie został wykreowany jedynie jako zbiór różnych dziwactw. Owszem, oglądanie jego poczynań szybko się nie znudzi, najbardziej jednak urzeka jego postawa wobec podopiecznego, opierająca się na szczerej chęci wspierania, wyjaśniania niejasności i zwykłego słuchania. Momose z kolei rewanżuje się pracowitością, coraz lepiej rozumiejąc, że nie musi się obawiać powtórki z poprzedniej firmy. Jestem też bardzo zaskoczona, jak anime porządnie wypada reżysersko. Cała długa scena w pociągu wyszła przepięknie i zawierała w sobie taki ładunek emocjonalny, że nie dziwię się, iż niektórym współpasażerom poleciały łzy z oczu (i mnie się oczy zaszkliły!). Miałam wręcz wrażenie, że oglądam nie dopiero drugi odcinek perypetii młodego pracownika i jego głupiutkiego szefa, a zwieńczenie sezonu. Nie chcę zabrzmieć zbyt górnolotnie, ale poczułam, że obcuję z czymś więcej niż sympatyczną jednosezonówką (nawet jeśli rzeczywiście skończy się na jednym sezonie); może nie tyle serią wybitną, co po prostu stworzoną z oddaniem przez twórców.

W dzisiejszej zajawce przyjrzymy się metodom nauczania stosowanym w Akademii Herbion. Zastanowimy się też, jaki miały wpływ na katastrofalne straty z poprzedniego odcinka.

W ramach kartkówki na wejście uczniowie zostają podzieleni na sześcioosobowe grupy i wysłani do – jeśli dobrze to interpretuję – wymiarów kieszonkowych. Ich zadanie jest proste – przejść z punktu A do punktu B – ale jest haczyk: tylko trzy pierwsze osoby z każdej grupy zdadzą. Dodajmy do tego, że rany, kalectwa i śmierci odniesione podczas testu nie przekładają się na świat poza wymiarem kieszonkowym (mówiąc po ludzku: jak umrzesz, to nadal żyjesz) i przepis na fabułę gotowy.

I faktycznie, Romantica likwiduje jednego konkurenta w samoobronie, a dwóch kolejnych tak po prostu. W tym momencie, aby zrealizować cele misji, musi przebiec truchtem kilkaset metrów. Więc oczywiście zamiast tego zaczyna walkę z Desirem. Desir wygrywa, bierze się w końcu do roboty i pierwszy dobiega do linii mety, wcześniej jeszcze potykając się z magiczną szermierką Azest.

Jaki jest ogólny koncept stojący za tym testem? Nie w sensie narracyjnym, tylko w kontekście świata przedstawionego? Prawda, anime generacji Infinite Stratos niemal tradycyjnie zaczynały się od walki Protaga z główną panienką. Ale zwykle albo przybierało to formę prywatnego pojedynku (Saijaku Muhai no Bahamut), albo seria opowiadała o zmaganiach de facto sportowych (Rakudai Kishi no Cavalry).

Tutaj mamy anime quasi-wojskowe, w którym zamiast wymagać od drużyn współpracy przy realizacji zadań – stawia uczniom zadania, które mogą zrealizować tylko kosztem kolegów. Jakie to ma w nich wykształcić postawy? Jaki dać zestaw umiejętności, kiedy, dajmy na to, staną twarzą w twarz ze smokiem Boromirem? W sumie przestaję się dziwić, że animowe armie praktycznie nigdy nie operują związkami taktycznymi większymi, niż pięć osób.

Dla przypomnienia: nikt z tych ludzi nie przeżyje pierwszego odcinka

Animacja nie boli aż tak, jak w pierwszym odcinku. Postacie przeszły na walkę dystansową, więc znika problem fizycznego kontaktu. Nie znaczy to, że konfrontacje nagle stały się graficznym wodotryskiem. Wręcz przeciwnie, wszystko sprowadza się do kręgów w powietrzu i wiązek energii.

Romantica w zasadzie spełnia archetyp tsundere. Piszę „w zasadzie”, bo nie rzuca się Protagoniście do gardła od pierwszego wejrzenia, a dopiero po trzech minutach rozmowy. Słowo „tsundere” (w uproszczeniu: łączące łagodność i gwałtowność, życzliwość i brutalność) jest tu zasłużone. Bohaterka potrafi w jednej scenie życzyć konkurentowi powodzenia, w drugiej bezwzględnie porazić przeciwników, by w trzeciej rozpętać kompletnie zbędną bójkę z gościem, który ją od rana wnerwiał. Co ważne, nie odniosłem wrażenia, by była postacią niezrównoważoną emocjonalnie (częsta przypadłość u brutalnych tsundere). Raczej odcinek konsekwentnie przedstawia ją jako normalną dziewczynę o naturalnych i zrozumiałych dla odbiorcy reakcjach.

Inaczej ma się sprawa z protagonistą, Desirem Armanem. Po spędzeniu połowy poprzedniego odcinka w apatii wywołanej szokiem, Desir zaczyna miotać się między zbytnią poufałością (co zresztą prowokuje jego konflikt z Romanticą), a żądzą potęgi charakterystyczną dla niektórych odmian mrocznych edgelordów (acz i tutaj jest niuans). Przy czym, o ile nie mogę uznać jego zachowania za racjonalne, czy świadczące o nadmiarze kompetencji, o tyle nie mogę też nazwać go niewiarygodnym.

Na zakończenie: Klasistowski Palant patrzący z góry na Protagonistę

Umika, uskrzydlona myślą o przyjaciółce-kosmitce, postanawia wprowadzić w życie swój plan zbudowania rakiety kosmicznej. Szybkie poszukiwania stosownych informacji w internecie uświadamiają jej jednak, że może to być projekt ciut za ambitny jak na możliwości japońskiej nastolatki. Następnego dnia w szkole pojawia się jednak poważniejszy problem: otóż wiceprzewodnicząca klasowego samorządu, Haruno, widziała Yuu i Umikę idące do latarni! Umika uznaje, że bez wątpienia za chwilę smutni panowie w czarnych garniturach zabiorą jej przyjaciółkę do ponurego laboratorium…

Szybko się jednak okazuje, że Haruno nie ma nic przeciwko niewielkim naruszeniom prawa w postaci odwiedzin w zamkniętej na co dzień latarni. Co więcej, bardzo chce się zaprzyjaźnić zarówno z Yuu, jak i Umiką, a także spotkać się z kosmitami, więc w ten sposób duet zamienia się w trio. To z kolei motywuje Umikę do podjęcia kolejnej próby zbudowania rakiety, tym razem na miarę możliwości, czyli zrobionej z butelek PET. Odniesiony sukces sprawia, że negatywnie do tej pory nastawioną do życia bohaterkę zaczyna przepełniać nadzieja.

Mnie także przepełnia nadzieja – jeszcze jeden odcinek i będę mogła się rozstać z tą serią. Przetrwałam w życiu dostateczną ilość słodkich dziewczynek robiących słodkie rzeczy (niektóre nawet mi się podobały), żeby widzieć, że Hoshikuzu Telepath postanowiło przycisnąć słodycz do oporu. Efektem jest mdły, różowy lukier i trzy bezustannie piszczące na różne tony bohaterki, które powinny być urocze, a są zwyczajnie albo beznadziejnie infantylne, albo bezbrzeżnie głupie. Chociaż… W zasadzie te opcje się przecież nie wykluczają.

Krótkie wspomnienie pokazuje Migiego i Dalego ukrywających się gdzieś z matką czy kopiących jej grób. Aktualnie chłopcy kontynuują plan odnalezienia zabójcy swojej mamy. Kolejnym krokiem jest znalezienie domu, w którym kiedyś się z nią ukrywali, ale pamiętają z niego tylko tapetę. Muszą więc do każdego wejść i dokładnie obejrzeć, a propozycja rodziców, aby wstąpili do harcerzy, wydaje się idealna, aby tego dokonać. Muszą tylko zdobyć mnóstwo przyjaciół, którzy pozapraszają ich do swoich domów…

Nie lada wyzwanie dla kogoś, kto nigdy przyjaciół nie miał i nie wie, jak się ich zdobywa, ale zadanie to zadanie, trzeba się brać do roboty. Sytuację wykorzystuje dwójka złośliwców, obiecująca przyjaźń, jeśli Hitori przejdzie się bez trzymanki po linie. Jego upór porusza innego chłopca, który deklaruje, że będzie jego przyjacielem, na co Hitori od razu wprasza się do jego domu. Dali go zagaduje, a Migi myszkuje po pomieszczeniach, pomstując na kolejność narodzin, przez którą jako ten urodzony chwilę później, zawsze dostaje najgorszą robotę. Dali za to wychodzi z siebie, żeby wyglądać na zainteresowanego rozmową i zająć nowego kolegę, aż ten z wrażenia otwiera przed nim swoje serce, zaś muzyczka w tle starannie podkreśla komizm tych scen.

Drugi dom, do którego zostają zaproszeni, należy do widzianego już na przyjęciu niskiego, przysadzistego chłopca, który tak zachwalał bycie harcerzem. Tym razem Migi chce iść w odwiedziny, Dalemu zostawiając obejrzenie domu, to Migi staje się więc ofiarą pragnącego nowej zabawki dzieciaka. Znaczy, do momentu, kiedy z obchodu wraca Dali i widzi, co się dzieje…

Tak, ta seria nie przejmuje się kompletnie mieszaniem komedii z dramatem czy nawet mroczniejszymi elementami, udawanej powagi z absurdem, i robi to bardzo dobrze. Nie polega też tylko na jednym gagu – udających jednego chłopca Migim i Dalim. Bohaterowie podejmują działania w kierunku odnalezienia mordercy, poznają nowych ludzi i podejmują nowe wyzwania, nawet jeśli robią to z absolutną nieznajomością właściwych zachowań ludzkich czy nieumiejętnością odczytywania intencji, co oczywiście generuje sceny humorystyczne. Zawsze mogą liczyć na siebie nawzajem, ale już teraz widać, że to dwie odrębne jednostki, a próby zapamiętania ich cech charakteru też dają trochę radości podczas seansu. Mam nadzieję, że twórcy nie poprzestaną na tym i dalej będą chłopców (oraz fabułę) rozwijać.