Shigatsu wa Kimi no Uso – odcinek 1

Shigatsu wa Kimi no Uso - 05

Przyznam się od razu – Shigatsu wa Kimi no Uso było serią ogromnie przeze mnie wyczekiwaną. Był to jedyny tytuł w ramówce jesiennej, z którym wiązałam naprawdę duże nadzieje. Z jednej strony to miłe uczucie – to podekscytowanie, kiedy wiadomo, że za chwilę obejrzy się coś, co – przynajmniej z opisu – wydaje się stworzone idealnie dla nas. Z drugiej jednak wiąże się z tym spore ryzyko – w razie niewypału poczucie rozczarowania i goryczy może być tym większe. Tak też jest z tym tytułem – co „gorsza”, po obejrzeniu premierowego odcinka uczucia te tylko przybrały na sile, gdyż okazuje się, że jest nie tylko dobrze, ale po prostu świetnie.

Pierwszy odcinek stanowi bardzo klasyczne, ale i udane wprowadzenie do całej historii. Poznajemy jej głównego bohatera, Kouseia, spokojnego, raczej wycofanego czternastolatka, utalentowanego muzycznie, którego matka przez całe dzieciństwo kształciła na wybitnego pianistę. Problem polega na tym, że matka ta była ciężko chora i gdy chłopiec miał jedenaście lat, zmarła, on zaś zaprzestał wówczas gry – do dziś nie może grać. Owa niemoc, wynikająca zapewne z bardzo silnej blokady psychicznej (której śmierć matki była, być może, tylko jedną z przyczyn – przynajmniej tak można próbować odczytać sugestie pojawiające się w odcinku), nie jest w stanie jednak całkowicie wyrwać chłopaka ze świata muzyki. Wszystko wskazuje na to, że w pełnym powrocie do tego świata pomoże mu tajemnicza dziewczyna, którą Kousei poznaje, gdy jego przyjaciółka, Tsubaki, zaprasza go w sobotnie popołudnie do parku. Co prawda Kousei i Tsubaki mają być tylko „skrzydłowymi” dla ich wspólnego kolegi, który to jest umówiony na randkę ze wspomnianą dziewczyną, jednak to nasz protagonista spostrzega tę niezwykłą postać jako pierwszy i na własnej skórze odczuwa, co miała na myśli jego przyjaciółka, mówiąc, że człowiek zakochany widzi wszystko w niespotykanie intensywnych kolorach.

No dobrze, dobrze – a co w tym ciekawego? To scenariusz do bólu przewidywalny, który widzieliśmy już bardzo wiele razy. Najbardziej oczywiste skojarzenie to, rzecz jasna, Nodame Cantabile. Utalentowany muzyk z traumą, spontaniczna i radosna dziewczyna, grająca na melodyce… Rzeczywiście, fani Nodame… mogą poczuć znajomą aurę – prawdę powiedziawszy ja sama liczyłam na pewne podobieństwo tytułów. Oczywiście trudno wypowiadać się na jego temat zaledwie po pierwszym odcinku Shigatsu wa Kimi no Uso, niemniej samo pojawienie się tego skojarzenia, uważam za miły akcent. Najważniejsze jest jednak to, że premierowy odcinek serii, choć niczym nie zaskoczył, był przy tym tak sprawnie zrealizowany, że nie sposób poczuć się rozczarowanym jego wtórnością.

Owszem, mamy bohatera z Tragiczną Przeszłością, on sam jednak, choć roztacza wokół siebie aurę pewnej melancholii, nie zadręcza widza swoją nieszczęśliwą miną. Wydaje się całkiem normalnym nastolatkiem, który mimo tragedii i spowodowanej nią traumy, prowadzi zwyczajne życie i nie robi za największą ofiarę, jaka stąpała kiedykolwiek po kuli ziemskiej. Doskonale prezentują się też postaci drugoplanowe. Tsubaki, to chłopczyca o otwartym i życzliwym charakterze, która (nie wiem, może to naiwne myślenie życzeniowe) przynajmniej póki co, nie wydaje się być skrycie zakochana w swoim osananajimi, co jak wiemy, jest klasycznym motywem gatunku. Ryouta, Pan Popularny, z nieco przerośniętym ego, jest poza tym bardzo normalnym i sympatycznym nastolatkiem. Oczywiście jest też ona, Kaori Miyazano, śliczna, utalentowana skrzypaczka, która jednak nie jest delikatną, efemeryczną nimfą smętnie snującą się po ekranie – owszem, gdy gra na melodyce sprawia wrażenie subtelnej i romantycznej, ale w chwilę potem widzimy, że to nieco szurnięta, spontaniczna dziewczyna, taka właśnie trochę w typie Nodame. Bohaterowie póki co wydają się tak zupełnie nieirytujący, normalni i sympatyczni, że nie sposób ich nie polubić – a wszyscy wiemy, jak bardzo ważne jest to w przypadku serii obyczajowej.

Pierwszy odcinek Shigatsu wa Kimi no Uso, to również bardzo udany balans między dramatem a komedią. Gagi, choć nijak oryginalne, z powodzeniem rozładowują powagę czającej się na nas traumy głównego bohatera, a także pozwalają poznać poszczególne postaci w roli normalnych dzieciaków, które żartują i sporo sobie dokuczają. Dzięki temu nie uświadczymy tu okropnie drętwej i pretensjonalnej atmosfery, którą dusiła nas ostatnimi czasy seria Glasslip.

Co do wykonania, to już po trailerach można było się zorientować, że będzie ono solidne. I faktycznie, seria prezentuje się bardzo ładnie – studio A-1 Pictures, które ostatnio serwowało nam dopracowane graficznie (choć niekoniecznie już fabularnie) tytuły takie jak Aldnoah.Zero czy Galilei Donna i tym razem nie zawiodło, prezentując nie tylko piękne projekty postaci, ale też bardzo płynną animację (już pierwsze ujęcia jedenastoletniego Kouseia grającego na fortepianie robią wrażenie), bogatą kolorystykę i dopracowane tła. Pozostaje czekać na rozwój płaszczyzny dźwiękowej. Muzyka ma być motywem przewodnim serii, nie do końca wiadomo jednak, czy skończy jako motyw pretekstowy (tak, jak było to ze szkłem we wspomnianym wyżej Glasslip) czy faktycznie będzie solidnym tłem dla całej historii. Póki co, fragment Sonaty Księżycowej Beethovena, który usłyszeliśmy na początku odcinka, jak na moje, zupełnie laickie ucho, brzmiał całkiem dobrze, podobnie zresztą miło słuchało się melodii wygrywanej przez Kaori i dzieciaki w parku. Jest więc szansa, że naprawdę będzie to seria nie tylko o przyjaźni i wspólnym pokonywaniu traumy, ale też o pasji do muzyki.

Myślę, że wielu fanów gatunku (a może nie tylko i oni) będzie zadowolonych. Ja na pewno jestem. Pozostaje bardzo mocno zaciskać kciuki, by z tego obiecującego początku wykluła się świetna seria – ma na to sporo czasu, bo aż dwadzieścia dwa odcinki.

Leave a comment for: "Shigatsu wa Kimi no Uso – odcinek 1"