Uta no Prince-sama: Maji Love Revolutions – odcinek 3 (okiem fangirla)

Od razu mówię, że w ten odcinek nie potrafiłam się wczuć, więc nie będzie fangirlowania. Może dlatego, że jestem przeziębiona, przez co się nie wysypiam, a jak się nie wysypiam, to mam naprawdę paskudny humor. A może dlatego, że główni bohaterowie odcinka trzeciego to najmniej przeze mnie lubiani członkowie STARISH i ich problemy tak naprawdę guzik mnie obchodziły, obchodzą i będą obchodzić. Normalnie jestem w stanie ich tolerować, ale z zatkanym nosem, drapaniem w gardle i podkówkami z niewyspania pod oczami już nieszczególnie.

Okazuje się, że zaszczyt otwarcia tak wielkiego wydarzenia sportowego jak Triple S mogą dostąpić tylko wyjątkowi artyści… Dlaczego więc zwycięzca ma zostać wyłoniony spośród niczym nie różniących się od siebie boysbandów, których jest na pęczki w Japonii? No bo powiedzmy sobie szczerze, takie QUARTET NIGHT różni się od STARISH tylko liczbą biszów. W tym miejscu została ukazana prawdziwa głębia tego anime – to dopiero początek odcinka, a tu taka zagadka metafizyczna. Kto jest w stanie na nią odpowiedzieć?! (Niżej podpisana patrzy wymownie i z nadzieją na Tablisa.) No i, przede wszystkim, co jeszcze nas czeka?!

Świątynia Metafizycznych Zagadnień

Ano to nas czeka, że mamy pecha. To znaczy ja mam. Mogłam się tego spodziewać. Otóż pierwsza para Cross-Unit, na której popisy dane mi było patrzeć, składała się Otoyi i Natsukiego. Osobowości obydwu są tak beznadziejnie radosne, beztroskie i optymistyczne, że aż robi się niedobrze. Powtórzę: Otoya i Natsuki. Otoya. I. Natsuki. Otoya – uosabiający wszystkie mdłe cechy „chłopaka z sąsiedztwa”, na dodatek skrajnie wyidealizowane. I Natsuki – krypto-ćpun odurzający się własnymi wypiekami, bo gdzie on widzi te wszystkie wróżki, to ja nie wiem. No niech to jasny pierun, co za pech. Żeby jeszcze wysłali ich do Zoo dokarmiać króliczki, okej, byłoby ślicznie, puchato, och, ach, zrobiłabym sobie kawę i jakoś bym przeżyła. Może przynajmniej byłoby fazowo. A było nudno – przez ponad 20 minut byłam zmuszona oglądać snujących się smętnie z kąta w kąt dwóch biszów, pod względem urody totalnie nie w moim typie, cierpiących z powodu braku talentu aktorskiego, a na sam koniec straszliwie fałszujących i głosowo w ogóle ze sobą nie współgrających. Moje uszy cierpiały męki. A to wszystko dlatego, że Shining Saotome wymyślił, iż mają oni wziąć udział w, tarararararara, moment napięciaaaaaaaa… MUSICALU ROCKOWYM. Tak, wiem, to brzmi źle, oni i rock, ha ha ha, co za żart! Ale to nie koniec. Jest jeszcze gorzej. W tym musicalu mają grać dwójkę książąt za pomocą muzyki ratujących własne kraje przed wojną. Zapewne nie jesteście wyobrazić sobie tego wyrazu konsternacji powoli wpełzającego na moją twarz, gdy to usłyszałam.

14(ಠ_ಠ) Serio?…

Taki sam wyraz twarzy musiał mieć pewnie reżyser musicalu po pierwszej próbie w teatrze. Podsumowując – chłopcy zawalili, byli sztywni i, według mnie, jakoś wyjątkowo mało rockowi. Sprawę pogarszał fakt, że osobowości książąt były skrajnie różne od prawdziwych charakterów naszych biszów. Moja powtarzana w kółko rada: „Ściągnijcie Natsukiemu bryle!” została ponownie bezczelnie zignorowana. Potem jednak po raz kolejny dostrzegłam głębię i ukryty sens tego anime. Pomysł był niezwykle trafionym przebłyskiem geniuszu – obsadzenie chłopaczków w kompletnie niepasujących do nich rolach miało na celu pomóc im rozwinąć talent (no jakiś tam muszą mieć, prawda? Prawda? PRAWDA?!). Odcinek ten zadaje też tak ważne egzystencjalne pytania, jak na przykład: „co znaczy być sobą?”. Nie wprost, lecz między wierszami, każe nam zastanowić się też, czy nauczenie się wszystkich swoich kwestii to to samo co przeczytanie całego scenariusza i czy nie jest to czasem przejaw lenistwa i niekompetencji aktora. Trzeba jednak nie lada umiejętności, cierpliwości i bystrego oka oraz ucha, aby wyłowić te jakże istotne tematy z morza bzdur w postaci trumiennego etui na gitarę, ładnych ślepek konia i odkrywania swojego koloru oraz dźwięku (lol wut?), zwłaszcza że niemrawe plumkanie Haruki na fortepianie brzmiało dla mnie cały czas tak samo.

15Ciemno, pusto, smętnie… Kim jesteśmy i dokąd zmierzamy?

Jak już przy graniu na instrumentach jesteśmy… Pamiętacie, jak w poprzednich sezonach cudownie potrafiono przedstawić ruchy potrącających struny palców Otoyi albo Natsukiego? W tym sezonie tego nie uświadczymy. Najwidoczniej poprzedni sezon UtaPri nie przyniósł oczekiwanego zysku, bo zamiast dokładnie odwzorowanych animacji dostajemy albo zbliżenia na twarz, albo stopklatki. Że niby panowie grają. Uwierzcie, a zobaczycie. Nie wierzę – więc nic nie zobaczyłam. Za to rozczarowałam się strasznie, a przecież mogłam się tego spodziewać – paskudne CGI zamiast ręcznie rysowanego układu tanecznego w endingu straszy mnie już trzeci tydzień. Które to CGI, swoją drogą, zrobione jest raczej dość topornie, tak jakby twórcy ściągnęli z DeviantArta skórki postaci z UtaPri i zamiast jakiegoś super profesjonalnego programu użyli MMD (MikuMikuDance, darmowego programu do tworzenia animacji 3D, w którym można zdziałać prawdziwe cuda… jeśli tylko ma się chęć, zacięcie i talent, czego najwyraźniej twórcom anime w tym momencie zabrakło).

Bisze udają, że grają

Odcinek trzeci był: a) nudny; b) bardzo nudny; c) ciągnący (ciooongnoooncy, tak naprawdę) się jak flaki z olejem; za to zdecydowanie nie był: a) rockowy (ani troszeczkę, ani tyci tyci); b) fazowy; c) fanserwiśny. Ergo – strata czasu, chyba że lubi się tych konkretnych dwóch chłopaczków. Ja pocieszam się, że najgorsza parka została już odhaczona i na kolejne odcinki UtaPriREV mogę czekać z sercem wypełnionym niczym nieskażoną fangirlową nadzieją na świetną rozrywkę. Bo na pewno z tego akurat anime w tym sezonie nie zrezygnuję; skoro przetrwałam Otoyę i Natsukiego oraz paskudniejącą grafikę, NIC mnie już nie pokona, ha ha!

19A na tę scenkę już mi brakło słów… Pa pa!

Comments on: "Uta no Prince-sama: Maji Love Revolutions – odcinek 3 (okiem fangirla)" (1)

  1. Nie „wut”, tylko język japoński. W oryginale było „iro” (色), które jest wieloznaczne: kolor, ale też ogólny wygląd lub barwa dźwięku. Pewnie chodziło o ostatnie.

    „Niemrawe plumkanie Haruki na fortepianie brzmiało dla mnie cały czas tak samo” – trafne spostrzeżenie, to udowadnia, że Haruka przedstawiła osobowości biszów właściwie. Zwróć uwagę, że Haruka wyjrzała za okno, dostrzegła supernowe, i dopiero wtedy ją zainspirowało. Głębokie.

    Nad tym, dlaczego bisze mają śpiewać na olimpiadzie też się zastanawiałem. Nie zapominajmy, że to jest pop-olimpiada, co widać już po nazwie Super Star Sports. Prawdopodobnie tak jak oni będą teoretycznie śpiewać, tak Triple S będzie wypełnione biszami, które będą teoretycznie sporcić. A dlaczego akurat oni? Shining Saotome ma wejścia.

Leave a comment for: "Uta no Prince-sama: Maji Love Revolutions – odcinek 3 (okiem fangirla)"