Nic nie zwiastowało aż takiej tragedii, jaką zafundował mi trzeci odcinek. Naprawdę liczyłem, że będzie to sympatyczna i w miarę sensownie poprowadzona historyjka z dużą ilością humoru i jakimś bardzo leciutkim dramatem w końcówce. Twórcy myśleli jednak inaczej i w trzecim odcinku zafundowali widzom ostrą jazdę bez trzymanki wzorowaną na sensacyjnym kinie niskobudżetowym. Ale po kolei.
Do willi, w której mieszka Makio z przyjaciółmi, wpada ten nieletni, z którego naśmiewałem się w poprzednim odcinku i sprzedaje kopa Alice.
Prawie jak Chuck Norris…
Później porywa Makio i zawozi na lotnisko bo tatuś chce ją wywieźć za granicę – za co otrzymuje zasłużoną pochwałę.
Grzeczny chłopczyk, to było bardzo ładne porwanie, dostaniesz cukierka.
Jak można się domyślić, nie zgadza się na to Knight Lancer i wyrusza na krucjatę w celu odbicia księżniczki z rąk złoczyńców. Mamy więc dramatyczną scenę walki w hali lotniska z udziałem demonicznej pokojówki.
Co za emocje, ile akcji.
Przez chwilę miałem nawet wrażenie, że doczekamy się nawet walki na mechy (scena prawie jak w Transformersach), ale finalnie okazało się, że mamy do czynienia tylko z efektowną (w założeniu) walizką na lancę naszej bojowej pokojówki.
Nasz bohater zostaje tym czasem uwięziony w korytarzu za pomocą opuszczanych krat pod napięciem. Naszemu herosowi nie straszny jednak żaden woltaż, kiedy chodzi o ratowanie księżniczek, i bez namysłu szturmuje on stalową konstrukcję, nie bacząc na własne zdrowie. I pewnie w końcu zmienił by się w kupkę popiołu, gdyby nie pomoc jednej z pokojówek Makio, która okazuje się tak wysokiej klasy hakerem, że Neo i spółka z Matrixa niegodni by byli zawiązać jej sznurówki w bucie.
Po tym pełnym emocji wydarzeniu następuje grande finale – czyli walka protagonisty z kolegą rycerzem z poprzedniego odcinka, który spuścił mu bęcki. Czego tam nie ma – są skoki na wysokość kilku pięter, ciosy, jakich nie powstydziła by się seria Dragon Ball i dramatyczny zwrot akcji, podczas którego główny bohater otrzymuje od swojego ojca … trumnę…
Przy okazji twarde lądowanie zalicza również jakość grafiki – niestety serii chyba skończył się budżet i istnieje duże prawdopodobieństwo, że w kolejnych odcinkach będziemy mieli do czynienia ze słuchowiskiem, bo na animację zabraknie dudków.
Oczywiście po wszystkim następuje happy end – nasz rycerz, dzięki pomocy ojca i nowo nabytej mocy, pokonuje złoczyńców i ratuje księżniczkę.
Tatuś głównego bohatera i nowa moc zaklęta w trumnie…
OK, wszystko fajnie, ale takiej ilości absurdu w jednym odcinku się nie spodziewałem. Liczyłem na przyjemne patrzydełko, a to niestety nie sprawdza się nawet jako niezamierzona komedia. Po prostu twórcy chcą wcisnąć zbyt wiele wszystkiego na raz i nie za bardzo wiedzą, w którą stronę pociągnąć serię, nie mając przy okazji budżetu pozwalającego zrobić z całości jeśli nie coś mądrego, to przynajmniej znośnego wizualnie. Po tym odcinku naprawdę cieszę się, że nie muszę już tego oglądać, a i nikomu polecać oglądania nie będę.