No, no, no… No, no, no… Nie mogę się powstrzymać od powtarzania tych słów od chwili zakończenia seansu. Może za wcześnie na takie stwierdzenia, ale Sangatsu no Lion niemal od pierwszych minut robi wrażenie serii niezwykłej i mam szczerą nadzieję, że to wrażenie się nie zmieni. Już opening i pierwsza połowa odcinka, podczas której bohater nawet się nie odzywa – obserwujemy tylko jego samotny poranek, podróż do innej dzielnicy i wygraną rozgrywkę w shogi z mężczyzną, który stanowi ewidentnie ważną postać z jego równie ewidentnie bolesnej przeszłości – budują klimat niesamowitego podskórnego napięcia. Od razu widać, że chłopak ma poważne problemy ze sobą, jeśli nie ostrą traumę z dzieciństwa, ale informacje dawkowane są tak skąpo – i umiejętnie! – że na razie da się o nim powiedzieć niewiele więcej niż to: Rei Kiriyama, lat 17, mieszka sam, prawdopodobnie sierota, geniusz i profesjonalny gracz w shogi (zarabia na tym, ponoć nieźle). Nie wiadomo, jaka dokładnie relacja łączy go z trzema siostrami Kawamoto, które zapraszają go (a raczej wkręcają) na curry, po czym zmęczony negatywnymi emocjami związanymi z grą zasypia u nich na podłodze; wieczorem natomiast pomaga w sklepie ich dziadka, też ciekawej postaci.
Widać jednak wyraźnie, że te dziewczyny stanowią w jego życiu coś w rodzaju ożywczej trąby powietrznej, prawdopodobnie ratując go przed całkowitą alienacją. Razem wziąwszy, już się nie mogę doczekać poznania przeszłości chłopaka, a jednocześnie mam nadzieję, że będzie ona pokazywana tak jak w pierwszym odcinku, w migawkach, rozsypanych fragmentach, symbolicznych i przemawiających do wyobraźni obrazach, które trzeba sobie będzie poskładać w całość, bo jest to po prostu świetnie zrobione.
Wielką zasługę w powyższym ma też grafika. Początkowo ma się wrażenie niejakiego uproszczenia nie tylko postaci, ale i pustawych wnętrz (CG jest mało i nie przeszkadza), ale już od sceny w domu sióstr zaczęłam być zachwycona, głównie tłami właśnie, rysowanymi cudowną miękką kreską, sprawiającą wrażenie jakby przeniesionej z innego czasu, innej bajki.
Do tego wbrew pozorom idealnie pasują rzeczywiście nieco uproszczone postaci i ich urocze esdeczki, łącznie z okazjonalnymi deformacjami w ruchu i feeriami kolorowych kwiatków oraz innych podobnych elementów, a wszystko razem tworzy kontrast z genialnym użyciem czerni i metafory wody, które obrazują stan psychiki i głębokie osamotnienie Kiriyamy. Ach, i jest jeszcze muzyka – przede wszystkim ta prześliczna piosenka towarzysząca pierwszym minutom.
Last but not least – koty. To trzeba nie tylko zobaczyć, ale i usłyszeć!