Musekinin Galaxy Tylor – odcinki 1-3

W przyszłości jeszcze dalszej niż daleka, gdy zwaśnione imperia dawno zniknęły w pomroce dziejów, na obrzeżach gigantycznej pierścieniowej struktury żyje sobie młody złomiarz, Banjo Ueki Tylor. Wraz ze swoim pomocnikiem, robotem Yamamoto 372, przemierza ogromne wysypisko śmieci w poszukiwaniu czegoś, co warto by sprzedać. Pewnego dnia jednak natrafia na statek kosmiczny – i to nie byle jaki złom, ale nieuszkodzoną jednostkę starożytnego Imperium Ralgoon. Na jego pokładzie zaś znajduje się dziewczyna, która przedstawia się jako cesarzowa Goza 168, czyli Azalyn. Wiadomość, że imperium, którym władała, już nie istnieje, początkowo ją zaskakuje, Azalyn szybko jednak uznaje, że należy udać się do centrum galaktyki, by tam rozpocząć odbudowywanie dawnej potęgi. W tym celu należy pozyskać statek międzygwiezdny, taki jak ten znajdujący się w posiadaniu miejscowego gangu. I można wyruszać w podróż… pod ziemię, bo do tego ów statek okazuje się przystosowany.

  

  

Na wypadek, gdyby ktoś się zastanawiał, właśnie zdążyłam streścić trzy odcinki Musekinin Galaxy Tylor. To dużo czy mało wydarzeń? Teoretycznie dość na trzyminutową formułę, ale w praktyce trudno oprzeć się wrażeniu, że oglądamy telegraficzny skrót, coś w rodzaju Dragon Ball w pięć minut. W odróżnieniu od Nora to Oujo to Noraneko Heart, da się tutaj połapać, o co właściwie chodzi, ale to nie znaczy, że seria staje się przez to interesująca. Fabuła rozwija się tak pospiesznie, że trudno poszukiwać w niej jakiejś logiki czy przyczynowo-skutkowości. Gagi umiarkowanie śmieszą, przede wszystkim dlatego, że nie było czasu ani na przybliżenie bohaterów, ani na osadzenie ich w jakimś kontekście.

Do tego jeszcze oprawa audio-wizualna jest w najlepszym razie mierna. Po grafice trudno spodziewać się cudów – chociaż niektóre kadry, szczególnie szersze plany, wyglądają całkiem ładnie, a oldschoolowa kreska ma pewien urok. Wszystko jest jednak krzywe (mam wrażenie, że z każdym odcinkiem bardziej) i animowane zdecydowanie oszczędnie. Jednakże gwoździem do trumny okazuje się gra seiyuu. Tylor mówi głosem Hikaru Koide, która nawet nie próbuje udawać, że gra chłopaka – w związku z tym brzmi jak bardzo małe dziecko, a nie jak nastolatek, na którego wygląda. Równie wysoki głos ma grająca Yamamoto Hina Higuchi, ale powiedzmy, że w przypadku robota to mniej przeszkadza. Przede wszystkim jednak wszystkie trzy – doliczając Kanon Takao w roli Azalyn – kompletnie nie radzą sobie z aktorstwem, odczytują tylko kwestie sztucznie podekscytowanymi głosami. Jestem się gotowa założyć, że spełniają się bardziej jako idolki, zaś to anime to tylko poboczny projekt w ich karierze.

  

Nie wydaje mi się, by ta seria telewizyjna mogła kogokolwiek zachęcić do sięgnięcia po powieść (co zapewne było celem jej powstania) albo obejrzenia dawnej serii Musekinin Kanchou Tylor (a to już wielka szkoda). Nawet nie umiem powiedzieć, czy jest tak nieudana z powodu marnej jakości materiału źródłowego, czy też dlatego, że w tym streszczeniu zabrakło jakiejś wizji, która nadałaby mu spójności. Absolutnie odradzam, chyba że ktoś chce się przekonać, że trzy minuty wystarczą, by znudzić i poirytować widza.

Leave a comment for: "Musekinin Galaxy Tylor – odcinki 1-3"