Beatless – odcinek 1

Powiem szczerze, że spodziewałem się większej beznadziei po pierwszym odcinku. Nie zapowiada się wiekopomna seria, schemat goni schemat ale jak na battle harem może to być znośne. Mamy zatem świat przyszłości, nowoczesne technologie, fajne przejścia dla pieszych i wszechobecne androidy, zwane tu hIE. Mamy też głównego bohatera o dobrym serduszku, który maszyny traktuje na równi z ludźmi, czego kompletnie nie rozumieją jego koledzy.

Dziewczyny pokazują obrazowo swoje charaktery, a ilość kocich uszu w serii musi się zgadzać.

W międzyczasie widzimy atak jakiejś jednostki specjalnej na hIE, które zaatakowały jakąś instalację. Uzbrojone siły przegrywają z czterema uroczymi dziewuszkami i wycofują się ze strachem w oczach. Jak podejrzewam, osią fabuły początkowych odcinków będzie dołączanie zaprezentowanych dziewoi kolejno albo hurtem do haremu głównego bohatera.

Jedna wysadza co popadnie, a druga sadzi kwiatki. 

A wracając do niego – wybiera się wieczorną porą do sklepu, po drodze spotyka znajomego androida, który jednak w pewnym momencie zaczyna się zachowywać dziwnie i próbuje go zabić wespół z autonomicznym samochodem. Z opresji ratuje go srebrnowłosa dziewczyna dzierżąca trumnę (broń w jej kształcie). A po krótkiej pogawędce na temat zaufania proponuje, by został jej właścicielem. Okazuje się bowiem, że hIE są same w sobie mało użyteczne, bo nie mogą podejmować samodzielnych akcji bez właściciela, który weźmie za nie odpowiedzialność. No ja nie wiem, czy przy tej sile ognia, jaką dysponuje dziewczyna, branie za nią odpowiedzialności to mądry pomysł, ale niestety protagonista był chwilowo przyparty do muru i groziło mu zostanie mokrą plamą.

Oczywiście koniec końców wszystko dobrze się układa i nawet hiperaktywna siostra głównego bohatera nie ma nic przeciwko wprowadzeniu się do nich uroczego robota. Jak to mówią, przez żołądek do serca. Mam nadzieję, że twórcy tego nie przedramatyzują nadto i dostaniemy w miarę przyjemny, chociaż oklepany jak schabowy na niedzielę seans pełen sztamp. Gdzieś w tle pojawiają się jakieś retrospekcje z dzieciństwa Arato, jakiś ośrodek badawczy, jakieś wybuchy, bandaże, ale co tam…

Mam cię mój właścicielu… 

Strona graficzna jest co najwyżej poprawna, fajerwerków nie ma, a walki są mocno statyczne. Dużo jest wybuchów i bohaterów stojących majestatycznie na ich tle. A, i zapomniałbym dodać – w serii praktycznie nie ma fanserwisu!!! A jak już cokolwiek się pojawia, to w miarę gustownie. Nawet scena podpisania cyrografu… tfu umowy własności wypadła zaskakująco dobrze. Kiedy zobaczyłem że Lacia (ta srebrnowłosa) ma pobrać dane biometryczne od głównego bohatera i sięga po jego palec miałem najmroczniejsze wizje, gdzie też zamierza sobie go wsadzić, a ku mojemu zdziwieniu położyła go tylko na czytniku pod szyją. Normalnie szok.

Leave a comment for: "Beatless – odcinek 1"