Hakyuu Houshin Engi – odcinek 1

Niszczenie wspomnień z dzieciństwa w 3… 2… 1…

Na bogów Olimpu, jaki to był trainwreck. Nie, żebym się tego nie spodziewał – to serial autorstwa studia C-Station, których najprościej można opisać jako anonimowe ludki bez pieniędzy ani talentu. W jaki sposób dostali oni tę licencję, przekracza moje zdolności pojmowania.

Na tym tytule dało się bowiem zarobić. Dało się świetnie zarobić, bo oryginalna manga jest rewelacyjna. Ten klasyczny shounen jest inspirowany chińskimi eposami i opowiada o konflikcie bogów z góry Kun-Lun z demonicą Dakki, która czarami omotała cesarza. To mnóstwo akcji, charyzmatyczni bohaterowie i rozbudowana fabuła, która bardzo sprawnie łączy wątki lekkie i komediowe z poważniejszymi.

Ale miało być o serialu… ehhhh. Długo by wymieniać, co jest nie tak w tym odcinku. Zaczyna się on od skrótu walki między protagonistą Taikoubou a generałem Bunchuu, która oryginalnie miała miejsce gdzieś ze dwadzieścia tomów później. Kompletnie nie wiadomo, co się dzieje i o czym obaj w ogóle gadają, czemu trudno się dziwić, bo relacje między Bunchuu a Taikoubou do prostych nie należą. Scena ma chyba zaintrygować i udowodnić widzom, że to shounen i będą walki, ale udowadnia przede wszystkim brak budżetu. To, co się tam dzieje, wygląda momentami jak animacje w Javie, w których nieruchome sylwetki bohaterów są przesuwane po ekranie.

Później rusza fabuła, w której Taikoubou na dzień dobry dostaje zadanie zneutralizowania pomagierów Dakki. Wszystko niby ładnie, manga też się tak zaczyna, tylko twórcy dalej podjęli obłąkaną decyzję przedstawienia w tym odcinku wydarzeń z CAŁEGO PIERWSZEGO TOMU. W związku z tym w ciągu minut klimat zmienia się w nim od lekkich żarcików do sceny ludobójstwa, po której Taikoubou wpada w stupor. W komiksie te fragmenty były rozdzielone kilkudziesięcioma stronami, tutaj przejście trwa minutę, bo czemu by nie? Kogo obchodzą emocje widza?

Co gorsza serial ten planowany jest na dwadzieścia trzy odcinki, a tak się składa, że manga ma dwadzieścia trzy tomy, i to chyba nie jest przypadek. Oni chcą tak do końca. Nie jestem purystą, możliwe, że dałoby się tę historię opowiedzieć, dysponując takim czasem antenowym, ale to wymagałoby przemyślanego okrojenia i dopasowania fabuły, a pierwszy odcinek bardziej przypomina lobotomię…

Co tam jeszcze… o walkach już pisałem (że to będzie żałosne), postacie wyglądają źle i animacji u nich nie za wiele. Muzyka jest KOSZMARNA. Opowieść w chińskich klimatach, a w czołówce puszczają szmatławe disco. Świetnie, po prostu świetnie. Scenę ludobójstwa ilustrują piskliwą solówką na gitarze elektrycznej, co jest prawie nie do zniesienia. Tła są… doskonałe? Sam nie wierzę, że to piszę, ale tak jest. Nie jest to może ścisła czołówka, ale są klimatyczne, barwne, różnorodne i czuć w nich serce. Jakby były wzięte z jakiegoś innego serialu. Dziwne.

Leave a comment for: "Hakyuu Houshin Engi – odcinek 1"