Sanrio Danshi – odcinek 2

W drugim odcinku odczułam już nieco bólu egzystencjalnego, i to zarówno z powodu fabuły, postaci, jak i warstwy wizualnej anime. Po zaiste niezbędnym przypomnieniu nazwiska, statusu i zeszłotygodniowych przypadków głównego bohatera wraz z nim dowiadujemy się od plotkujących ochoczo kolegów, że Yuu i Shunsuke są znani ze swego zamiłowania do maskotek Sanrio. Budzi to w nim mieszane uczucia, ale na razie siedzi cicho. Niemniej Yuu, wyczuwszy pokrewną duszę, dość nachalnie próbuje się do niego zbliżyć (od razu przechodząc na mówienie po imieniu) i kusi wspólną wyprawą do sklepu z owymi maskotkami, z którego znajomością Kouta nieopatrznie się zdradza.

Zdetonowany tym wszystkim Kouta znów pogrąża się w słodko-gorzkich wspomnieniach z dzieciństwa o babci i piesku Purinie; w efekcie jego głośnego wypierania się jakichkolwiek związków emocjonalnych z tymże oraz zbiegu okoliczności wyciągnięta dopiero co z dna szafy maskotka zostaje przez jego rodzicielkę oddana do recyklingu. Kouta reaguje prawie histerycznie i rzuca się w pogoń za utraconym skarbem. Kiedy w dramatycznych okolicznościach przyrody (chmury, deszcz, dobrze, że pioruny nie walą) pada zrozpaczony na kolana, pojawiają się Yuu i Shushu, a pierwszy z nich (nie bardzo wiedząc, o czym mowa, ale co tam), skłania Koutę do wykrzyczenia w niebo wyznania, że kochał – i kocha – babcię i Purina. Po tym katharsis wszyscy razem udają się do miejsca składowania rzeczy do recyklingu i szczęśliwie odnajdują przybrudzonego nieco pieska. Ukoronowanie zadzierzgniętej przyjaźni stanowi wspólna wyprawa do wspomnianego sklepu, gdzie chłopcy buszują po półkach z ulubionymi maskotkami i wykupują nowości.

 

 

Aha, był jeszcze przerywnik zawierający kreowanego na wcielenie dobrotliwego Buddy przewodniczącego Minamoto i zachowującego się jak zakochana w nim panienka Ryou. Pewnie poznamy ich bliżej za tydzień, a jeśli nie, to ja osobiście tej przyjemności mieć nie będę, bo wiem już, że po zakończeniu obowiązku zajawkowania serię dropnę.

Dropnę nie dlatego, że animka jest reklamą franczyzy, bo to było oczywiste od początku, ale dlatego, że jest słabą reklamą, a takie są nudne i często żenujące, i każdy normalny człowiek (tzn. z niezlasowanym jeszcze przez telewizję mózgiem) zmienia przy nich kanał. W tym przypadku powodem żenady jest przede wszystkim sztuczność sytuacji – o ile mogę sobie (z pewnym wysiłkiem) wyobrazić licealistę z nieukrywaną przed otoczeniem słabością do jakiejś tam maskotki, to już zebranie w jednej szkole pięciu takich to trochę przesada. Każdy oczywiście jest zupełnie inny, żeby zadowolić jak najliczniejsze grono widzów, a fakt, że owa miłość do maskotek jest jak pośpiesznie przyfastrygowana do ich boleśnie stereotypowych charakterów kolorowa łatka, ma nikomu nie przeszkadzać. Przeszkadza, bo są w tym po prostu niewiarygodni i sztuczni, tak samo jak fabuła: wszystkie sytuacje, spotkania i rozmowy sprawiają wrażenie wciskanych na siłę, bo tak ma być i już. A ich ukoronowaniem jest owa scena wyznania Kouty w deszczu – w sumie może gdyby pioruny waliły, byłby to znak parodii czy autoironii, a tak nie była nawet śmieszna, tylko niewiarygodnie głupia. Usiłowałam sobie wmówić, że pozytywem jest płynące z odcinka – i pewnie całej serii – przesłanie, by nie wstydzić się mówić, że się kogoś lub coś kocha (oczywiście, dorzuca mój wewnętrzny cynik, zakładając milcząco, że ta miłość nie narusza przyjętych zasad społecznych tudzież przepisów kodeksu karnego…), ale zrobione jest to tak miałko i poniżej nawet poziomu banalności, że szkoda czasu na wytrząsanie się. Tym bardziej oglądanie. Może gdyby to było chociaż dobrze narysowane… A że nie jest, bo oszczędza gdzie może i jak może, i krzywi się nieintencjonalnie wszędzie indziej, naprawdę nie widzę żadnych powodów do oglądania. Gołe klaty panów też nim nie są, bo tym razem wyszły strasznie topornie…

Leave a comment for: "Sanrio Danshi – odcinek 2"