Toji no Miko – odcinek 1

Alfred Hitchcock mawiał: „Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi. Później napięcie ma ciągle wzrastać...”. No i na początku mamy takową animową grozę, w postaci ognistego wija, w brzydkim CGI. Wij, czyli tzw. aradama, przybył do naszego świata, żeby go zaatakować, a czoło może mu stawić jedynie elitarna jednostka, złożona z panienek w mundurkach, walcząca mieczami. Bowiem w tej wersji świata, za nasze bezpieczeństwo odpowiadają specjalne oddziały „kapłanek”, szkolone w swoim fachu już od najmłodszych lat w wybranych szkołach i biorące udział w turniejach, podczas których się ze sobą mierzą w pozorowanej walce, a wynikiem zapewne (bo jeszcze tego nie powiedziano) jest awans do elity. Oraz przejście morderczego treningu. Przynajmniej tak logicznie powinno być.

 

Ale miało być o trzęsieniu ziemi… No tak, po jakichś dwóch minutach ziemia przestaje się trząść, wraz z poszatkowaną aradamą, a widz dostaje scenki z życia naszych głównych bohaterek, szykujących się do podróży, przeżywających stres przed i walczących w turnieju. Poznajemy więc Kanami Etou, bardzo dobrą w walce, ale przy tym zdecydowanie nierozgarniętą życiowo, oraz  jej przyjaciółkę, Mai Yanase, która jest zdecydowanie bardziej odpowiedzialna i równie dobra. Obie zostają wysłane na turniej by reprezentować szkołę w mistrzostwach i… W sumie nic. Dojeżdżają na miejsce, nocują w domu rodziny Origami (ważne nazwisko, widzu zwróć uwagę na nie!), szorują sobie plecy, podnoszą się na duchu, a na drugi dzień stawiają się na miejscu przeznaczenia. I zaczyna się turniej, polegający głównie na przyjęciu pozy i szybkim załatwieniu przeciwniczki, a raczej jej astralnej projekcji, bardzo przypominający swoją statycznością walki kendo. Oczywiście, jakżeby inaczej, Kanami dostaje się do finału (w końcu jest bohaterką, nie?) i ma zmierzyć się z niejaką Juujou Hiyori… Po czym wydarzenia nagle nabierają tempa, a widz zostaje z pytaniem „Ale… że co się tu stało?!”

   

Słodkie dziewczęta, wszystkich typów urody i charakterów z generatora anime, z pozytywnie do świata nastawioną bohaterką i ponurą prawie-drugą-bohaterką, uzbrojone w małe, większe i ogromne miecze, będą… No właśnie co? Toczyć ze sobą walki? Turniej się skończył w sumie w pierwszym odcinku. Trenować? Gdzie, jak, skąd i dlaczego? Ratować świat przed wielkimi ognistymi robalami? Znaczy znów poślą nieszkolone mięso armatnie na groźnego wroga, żeby widzowi zagrać na „emocjach”? A może będą ze sobą rozmawiać i się rumienić? Pierwszy odcinek pozostawia za sobą wiele pytań, być może częściowo z odpowiedzią zasugerowaną w openingu puszczonym pod koniec. Ale nadal, nie wygląda to na produkcję, która będzie się siliła na coś innego niż „kolejne śliczne dziewczęta ratują świat, tym razem używając mieczy”.

 

Leave a comment for: "Toji no Miko – odcinek 1"