Inazuma Eleven: Ares no Tenbin – odcinki 1-3

Swego czasu byłem wielkim fanem uniwersum Inazuma Eleven – oglądałem i ogrywałem wszystko, co tylko się dało. Choć założenia serii same w sobie są dość absurdalne, to w pewnym momencie poszło to po prostu za daleko, a twórcy zaczęli wprowadzać coraz więcej głupich rozwiązań, które ostatecznie mnie od Inazumy odrzuciły. Ogromną radość poczułem w momencie, kiedy prezes Level-5, Akihiro Hino, zapowiedział, że nowa odsłona, Ares no Tenbin, cofnie nas do wydarzeń znanych z pierwszej serii anime i opowie alternatywną historię dziejącą się po wygranej Raimona z Zeusem, bez tych wszystkich udziwnień w postaci awatarów, zbroi, fuzji i tym podobnych.

Niestety, jeśli podobnie jak ja liczyliście, że powrót do korzeni serii będzie oznaczał powrót starych bohaterów, to będziecie mocno zawiedzeni. Oryginalni członkowie Raimona zostali porozrzucani po szkołach w całej Japonii, by szerzyć ducha i wolę walki, którymi zabłysnęli w Football Frontier i jednocześnie zwiększyć poziom gry w całym kraju. Oznacza to tyle, że w serii będą występować raczej w rolach epizodycznych.

Do Raimona z wyspy Inakuni przetransferowani zostają członkowie miejscowego klubu po tym, jak został on rozwiązany, i to oni będą tworzyć w Ares no Tenbin drużynę, której poczynania mamy śledzić. Nowy główny bohater, Asuto Inamori, podobnie jak wcześniejsi protagoniści, kocha piłkę nożną i jest gotów na wszystko, by robić to, co tak bardzo uwielbia. Na ten moment wydaje mi się jednak mocno nijaki, na pewno dużo mniej charyzmatyczny niż Endou, za to zdecydowanie mniej irytujący niż Tenma.

Chociaż w nowej odsłonie nie znajdziemy żadnych bzdur wprowadzonych w serii Go, to twórcy zdecydowali się umieścić kilka innowacji. Teraz przede wszystkim każda drużyna, która chce brać udział w rozgrywkach, musi mieć sponsora. Zawodnicy grają w opaskach mierzących ich boiskowe poczynania, muszą posiadać także karty identyfikacyjne.

Graficznie, jak na standardy serii przystało, jest przyzwoicie, chociaż animacje technik wydają  się jednak mniej spektakularne niż wcześniej. Muzyką zajął się Yasunori Mitsuda, który odpowiedzialny był także za soundtrack do wszystkich poprzednich odsłon i czuć, że jest to robota tej samej osoby. Zmiana nastąpiła niestety jeśli chodzi o wykonawców openingów – w czołówkach nie usłyszymy już zespołu T-Pistonz+KMC, lecz pugcat’s. Dla mnie to ogromna strata, ponieważ wszystkie ich piosenki były naprawdę fantastyczne i idealnie pasowały do klimatu serii. Warto jednak zaznaczyć, że jednym z piosenkarzy nowej grupy jest Ton Nino, który był również członkiem T-Pistonz.

Choć czekałem na tę serię, muszę przyznać, że po pierwszych trzech odcinkach jestem lekko zawiedziony. Wprowadzenie wypada raczej marnie, a nowi bohaterowie na ten moment nie robią na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia. Jeśli tak dalej pójdzie, to obawiam się, że jedynym powodem do dalszego oglądania będą powroty starych bohaterów. Nie będę jednak wyrokował – tego typu serie mają to do siebie, że potrzebują kilku odcinków, żeby się porządnie rozkręcić. Na razie jest bez szału, ale poprawnie. Fajnie, że Inazuma Eleven powróciło.

Leave a comment for: "Inazuma Eleven: Ares no Tenbin – odcinki 1-3"