Juushinki Pandora – odcinek 1

Genialny naukowiec-wyrzutek, Leon Lau, wraz ze swoją towarzyszką Chloe żyje na pograniczu cywilizacji w zniszczonym przez wybuch reaktora kwantowego świecie, gdzie spustoszenie sieją hybrydy organiczno-mechaniczne zwane B.R.A.I.

Kolejny nieudany eksperyment, kolejne powody do bycia skrzyczanym przez młodszą siostrę, kolejny ledwo strawny obiad – ot, kolejny dzień z życia Leona i jego niańki, która pierze, gotuje, sprząta narzeka i ogólnie martwi się za ich dwójkę, bo mężczyzna jest zainteresowany tylko swoimi wynalazkami. A że jeden z nich nie tak dawno doprowadził do globalnej katastrofy? Cóż… Tymczasem jakaś księżniczka, jakaś organizacja i jacyś łowcy nagród po raz kolejny walczą z koszmarnymi monstrami, które potrafią ewoluować w mgnieniu oka i równie szybko rozgromić oddział. Przydałby się ktoś z jakimś cudownym wynalazkiem, który ulepszyłby nasze roboty, prawda? Oczywiście los daje Leonowi szansę zabłysnąć, bo zmutowany B.R.A.I. zbliża się do skromnego domostwa rodziny Lau i naukowiec postanawia wypróbować swój najnowszy wynalazek, odsyłając przy okazji Chloe z dyskiem, na którym znajdują się najnowsze wyniki jego badań. Wynalazek oczywiście zaczyna działać w najmniej spodziewanym (nie przez widzów…) momencie i ratuje skórę wszystkim obecny. W ten sposób Leon Lau po raz kolejny zwraca na siebie uwagę ważnych ludzi… KONIEC.

Ech, jeśli oglądaliście inne historie pióra Shoujiego Kawamoriego albo jeśli oglądaliście cokolwiek, co zawiera świat postapokaliptyczny (ale niekoniecznie), bohatera, bohaterkę (opcjonalnie), potwory i robota, to powinniście doskonale wiedzieć, czego się po tym anime spodziewać, bo pierwszy odcinek był tak sztampowy jak tylko się da. Pomijam „oryginalne” zawiązanie akcji i szczegóły fabularne, bo te wszystkie historie czymś muszą się od siebie różnić – niech to będzie chociaż rodzaj katastrofy czy nazwy potworów lub robotów, ale cała reszta to przykład wprost z elementarza. Zupełnie jakby ktoś w ogóle nie miał pomysłu na scenariusz.

Równie płasko wypadają bohaterowie, o których co prawda nie wiemy jeszcze zbyt dużo, ale ich wzajemne relacje są przewidywalne i pozbawione choćby odrobiny naturalności. Może ktoś z drugiego planu ma potencjał, bo główny bohater to mdły geniusz, któremu ktoś amputował charakter, a jego towarzyszka (bo partnerką jej zdecydowanie nazwać nie można) jest od niańczenia Leona, bycia ratowaną i robienia za główną motywację – żadnych przydatnych umiejętności czy osobowości nie stwierdzono. U księżniczki najbardziej wyróżnia się podskakujący biust, jej podwładny ma kij od szczotki w tyłku, pan snajper ma kota, inny pilot stara się nie narzekać, choć ma do tego pełne prawo, a pilotka czerwonego robota jest porywcza i lekkomyślna… Ale może coś z tego będzie…

Technicznie całość wygląda jak standardowa seria studia Satelight – tzn. ładne kolory, niezłe projekty postaci, dużo szczegółów, mnóstwo efektów komputerowych – ot, jakościowo dobre, ale takie jakieś sterylne… Muzyka gdzieś tam w tle plumka i jest raczej podniosła, sama w sobie w porządku, chociaż nie zawsze pasuje do tego, co akurat dzieje się na ekranie. Piosenka z napisów końcowych jest ok, ale ja czekam na tę ze zwiastuna.

Pierwsze wrażenia? Nudne to i nijakie, bo tysiąc razy już coś takiego widzieliśmy i to od tych samych twórców. Całej reszty wszechświata pod uwagę nie biorę. Warto to oglądać? Jeśli macie ochotę na coś, co zapewne znacie już na wylot, ale kręcą Was te klimaty, to czemu nie. Ale nie polecałabym tego jakoś szczególnie… Ech, kolejna seria, która (chyba) Netflixowi nie wyszła.

Tak, kot też się (chyba) ze mną zgadza…

Leave a comment for: "Juushinki Pandora – odcinek 1"