Lost Song – odcinek 1

W pewnym królestwie na przekór nauce istnieje potężna magia. Magia zaklęta w pieśni, którą posługiwać się mogą jedynie wybrani. Na zamku w stolicy żyje uwielbiana przez wszystkich Finnis, która codziennie swoim głosem zachwyca wszystkich mieszkańców. Głośno mówi się o przyszłym ślubie dziewczyny z księciem, ale tego interesuje jedynie potencjał bojowy niezwykłych umiejętności śpiewaczki i możliwość wykorzystania ich w nadchodzącej wojnie. Jednak Finnis zwraca uwagę na przystojnego rycerza, który również jest nią oczarowany… Tymczasem w maleńkiej wiosce oddalonej od stolicy, wraz z dziadkiem i przybranym rodzeństwem mieszka nastoletnia Rin, która również posiada moc zaklinania pieśni. Jej opiekun kategorycznie zabrania dziewczynie śpiewać, nie podając przy tym żadnego konkretnego powodu, a wiadomo, jak młodzi reaguje na takie traktowanie. Nierozważna i lekkomyślna Rin zdradza przez przypadek swoje zdolności nieodpowiednim ludziom, co kończy się wielką tragedią…

No to nie owijając w bawełnę: to było głupie. Tak po prostu. A przy okazji skrajnie naiwne i wyjątkowo niezdarnie opowiedziane. Wszystko jest czarno-białe i z góry wiadomo, kto jest zły, a kto dobry, a następujące po sobie wydarzenia można przewidzieć na kilkanaście minut do przodu. Chyba że akurat niespodziewanie wyskoczy jakaś debilna scena, której zupełnie nie mieliśmy prawa się spodziewać. Po pierwszym odcinku mam nieodparte wrażenie, że scenariusz pisała grupka natchnionych uczniów podstawówki, bo przedstawienie świata i zawiązanie fabuły są takie infantylne, że aż strach pomyśleć, co jeszcze kryje scenariusz. Ciąg przyczynowo-skutkowy teoretycznie jest, ale całość szyto tak grubymi nićmi, jak tylko się dało. Do tego twórcy inspirowali się chyba filmami Disneya i wydawało im się, że też będą potrafili stworzyć animowany musical. Ups? A to mogła być naprawdę ciekawa seria fantasy, nawet jeśli nieco bajkowa… Serio, bajki mogą być odrealnione i nieco naiwne, ale żeby tak już od samego początku obrażać inteligencję widza? Tak się nie godzi…

Bohaterowie wypadają niewiele lepiej, bo diwa Finnis to dziewczyna pełna dobroci, bardzo wyraźnie pozbawiona jednak mózgu. I nie, to nie jest urocze, to jest co najwyżej irytujące. Książę jest obrzydliwie zły, bo taki być musi. Rycerz jest szlachetny i dobry, bo też taki być musi. Rin jest roztrzepana, głośna, energiczna, ale i lekkomyślna. Jej przybrany brat to z kolei młody, ale kompletnie bezużyteczny „naukowiec”. Ot, taki irytujący dodatek. Tak wyliczać można by dalej, a wszyscy jak jeden mąż wydają się być wycięci z papieru – płascy i zupełnie nijacy.

Hm, kolory są ładne, tła nawet też, projekty postaci takie sobie i chwilami naprawdę koślawe, animacja miewa momentami ogromną czkawkę, a twórcy nie zawahali się użyć komputera w najmniej spodziewanym momencie. Aż ciarki przechodzą po plecach. Ścieżka dźwiękowa jest w porządku, choć szału nie ma. Natomiast piosenki towarzyszące serii… Pomyślałby kto, że potężna magia objawiać się będzie jakimiś niesamowitymi melodiami i przeszywającymi głosami. Cóż, przygotujcie się na słodziutki j-popik, który już od pierwszych nut przyprawi Was o próchnicę. Przynajmniej jeśli chodzi o głos Finnis (Yukari Tamura). Lepiej prezentuje się seiyuu Rin, Konomi Suzuki, która śpiewa m.in. opening do Lost Song – to jest całkiem ładna piosenka.

O Jeżu Wszechkolczasty. Netflix chyba nie wie, za co się brać, bo to było takie głupie i niekoniecznie śmieszne. Podczas seansu towarzyszyły mi raczej irytacja i nuda niż głupawka. A szkoda, o jedną komedię w sezonie mniej. Bo wiecie, tak generalnie to tu jest dramatycznie i mamy się co chwilę wzruszać. Przynajmniej teoretycznie.

Leave a comment for: "Lost Song – odcinek 1"