Angolmois: Genkou Kassenki – odcinek 1

Wśród skazańców transportowanych po niespokojnych morskich wodach na Tsushimę (nie, w życiu nie zapiszę tego prawidłowo po polsku, bo nazwa ta wygląda wtedy koszmarnie…), graniczną wyspę Japonii, znajduje się niejaki Jinzaburou Kuchii. Mężczyzna jeszcze do niedawna pełnił ważną funkcję w rządzie bakufu Kamakury, ale coś sprawiło, że z szanowanego dowódcy wojskowego stał się wygnańcem. Doświadczenie w walce i umiejętność zachowania zimnej krwi sprawiają, że to właśnie on jest głównym powodem, dla którego większość nieszczęsnych skazańców wychodzi bez szwanku z bójki jaka wywiązuje się między częścią więźniów a ich strażnikami, a której ostatecznym wynikiem jest śmierć zarówno tych drugich, jak i trzecich. Tym sposobem pozostali docierają na wyspę, gdzie zostają przyjęci z otwartymi ramionami… Co Jinzaburou wydaje się bardzo podejrzane. Zapytana o to piękna i zdawałoby się wyrachowana córka władcy wysepki, Teruhi, z uśmiechem oznajmia „gościom”, że zostali oni ściągnięci na Tsushimę w jednym celu – aby bronić jej przed najazdem Mongołów, którzy jak głosi plotka, zgromadzili u koreańskich wybrzeży olbrzymią flotę i szykują się na podbój Japonii…

Już w zapowiedzi sezonu pisałam, że bardzo pozytywnie do tej serii nastawiła mnie świeżość wziętego przez twórców na warsztat materiału, ponieważ jeśli już mamy do czynienia z anime o tematyce historycznej, to zwykle jest to kolejna odsłona rozbicia dzielnicowego, czyli okres sengoku, z nieśmiertelnym Odą Nobunagą w roli głównej. Miło, że ktoś pofatygował się, żeby w końcu zekranizować coś innego. No ale dobrze, oczekiwania oczekiwaniami, ale jak to wygląda w praktyce?

Cóż, pomijając tematykę, mam wrażenie, że dostaniemy rzecz raczej niewyłamującą się z shounenowych standardów opowieści o walce grupy bohaterów z potężnym wrogiem. Nie powiem, żeby pierwszy odcinek był szczególnie porywający czy emocjonujący, ale dzieje się tu sporo i nawet jeśli na tym etapie nic mnie nie zaskoczyło, to na plus zdecydowanie zaliczam bohatera. Jinzaburou ma łeb na karku i wprawdzie jest absurdalnie zdolny i robi za jednoosobową armię, ale (przynajmniej na razie) żadnych supermocy na horyzoncie nie widać. A odrobinę podkolorowane starcia jeszcze żadnej wojennej przygodówce zbytnio nie zaszkodziło. Chyba, w sumie nie wiem… Ważne, że w tym przypadku wygląda to nawet nieźle.

Grafika wygląda nieco „inaczej”, bo ktoś postanowił w pełni ostry obraz nieco przefiltrować i nadać nieco (nr 2) dziwaczny efekt. Mnie to jakoś bardzo nie przeszkadzało, ale podejrzewam, że nie wszystkim się to spodoba. Kreska prezentuje się dobrze, nie widziałam wyjątkowo wykrzywionych facjat, a animacja, choć niekoniecznie efektowna, na razie nie kole w oczy przesadną statycznością czy topornością. Elementy trójwymiarowe to już inna bajka, ale może nie będzie tak źle. Czas pokaże… Ścieżki dźwiękowej prawie nie zauważyłam, a piosenek da się słuchać, chociaż mam wrażenie, że są zupełnie z innej bajki, bo ni w ząb nie pasują do tej serii.

Podsumowując: na razie jestem nastawiona do serialu w miarę pozytywnie, choć przez następne dwa odcinki wiele może się jeszcze zmienić. Acz nadzieja na przynajmniej niezłe kino rozrywkowe jak najbardziej jest.

Leave a comment for: "Angolmois: Genkou Kassenki – odcinek 1"