Lord of Vermilion: Guren no Ou – odcinek 1

Ledwo rozstałam się z widokiem złotego księżyca i walczących na jego tle postaci, powitał mnie księżyc czerwony i cała armia walczących w parach (serio, nie policzyłam ich, a opening, w którym znów się przewijają, tylko potwierdził moje obawy co do ich przesadnej liczebności), a przy tym spokojnie wymieniających uwagi na temat smutku, przeznaczenia i takich tam. W głośnikach patetycznie zaciągała orkiestra i chyba jakieś chóry. Już wtedy wiedziałam, że raczej nie będzie dobrze…

Po tej uroczej czołówce mamy jednak spokojny początek, poranek w dojo, w którym oprócz właściciela i jego syna mieszka i trenuje Chihiro Kamina, chłopak z talentem do bambusowego miecza i gotowania oraz z zamiłowaniem do Szekspira. Jak się potem okaże, trafił do dojo trzynaście lat temu po jakiejś na razie niewyjaśnionej tragedii z masowym morderstwem. Tymczasem jednak chłopcy wybierają się na zajęcia w koledżu, a kiedy tam docierają, niespodziewanie rozlega się wysoki dźwięk, od którego ludzie w całym mieście mdleją. Co gorsza, trzymający się jeszcze na nogach Chihiro widzi osnuwającą wszystko czerwoną mgłę, a widz – puste ubrania, z których wyparowały ciała…

 

 

 

Po abstrakcyjnym wizualnie śnie, wypełnionym pseudoszekspirowskim bełkotem tajemniczej nieznajomej z parasolką i blond kucykami, Chihiro budzi się w szpitalu – na jego miejscu uznałabym to za dalszy ciąg snu, biorąc pod uwagę czesaną prądem fryzurę doktorka i wygląd pielęgniarki, na domiar złego zdaje się tsundere albo coś w tym stylu – i dowiaduje się, że minęło pięć miesięcy, zaś on jest ostatnią z ofiar owego dziwnego incydentu. Większość z nich obudziła się po tygodniu. Tymczasem świat się zmienił – Tokio jest odcięte od reszty kraju kordonem czerwonej mgły i nie tylko. Nikt nie może wydostać się na zewnątrz, więc ludzie próbują jakoś funkcjonować w nowej rzeczywistości. Najwyraźniej Chihiro nie jest to pisane, bo ledwo wraca do przybranego domu, znów rozlega się ten dźwięk – tym razem widać sprawcę – po czym zza muru wypada wielka, zielona, gulgocząca bestia-samuraj, niegdyś mistrz dojo. Zabić lub zostać zabitym – to jest pytanie, na które za Chihiro odpowie los, bo chłopak najwyraźniej nie ma już w tej kwestii wyboru.

 

 

Eh. Ucieszyłam się z napisów końcowych, bo już mnie to zdążyło znużyć. Może nie zapowiadałoby się zresztą tak źle, gdyby nie owe trzy czy cztery minuty na początku – jeśli miały pokazać, czego powinniśmy się spodziewać, i w ten sposób zachęcić do seansu, to w moim przypadku odniosły skutek odwrotny do zamierzonego. Niemniej to może być istotna informacja także dla innych widzów, czy warto tracić czas choćby na tradycyjne trzy próby. Reszta odcinka jako ekspozycja jest szybka, ale w sumie spełnia swoje zadanie (no, zobaczymy, jak szybko zacznie rosnąć liczba postaci w kolejnych, brr), bo już mniej więcej się orientujemy przynajmniej co do charakteru protagonisty. Już współczuję zarówno jemu, jak i sobie.

Wizualnie odcinek utrzymywał taki sobie średni poziom, jak się nie przyglądać za bardzo, to chyba nie ma na co przesadnie narzekać, chociaż zielony „samuraj” na końcu był nieco groteskowy. Tła ujdą, animacja ujdzie… Postaci niczym szczególnym się nie wyróżniają, jeśli chodzi o wygląd (to znaczy wyróżniają się stereotypowo), a w bitewnych czerwonych „kostiumach” chyba będzie je trudno odróżnić. Muzycznie, oprócz wspomnianego utworu na początku, niczego szczególnego sobie nie przypominam. W sumie, jak kogoś nie odstrasza z marszu zestaw tagów Dramat, Łzy i Krew oraz Przeznaczenie i Poświęcenie, może spróbować, a innym dam znać za tydzień, jak bardzo jest dramatycznie, łzawo i krwawo.

Leave a comment for: "Lord of Vermilion: Guren no Ou – odcinek 1"