Kitsune no Koe – odcinek 1

Prawie za każdym razem, kiedy oglądam jedną z aktualnie tworzonych animowanych koprodukcji chińsko-japońskich, zadaję sobie pytanie: po co w ogóle one powstają? Bo ani materiał źródłowy w ponad 90% przypadków nie spełnia minimalnych norm jakościowych, ani oprawa techniczna ekranizacji nie jest na chociażby przeciętnym poziomie. Niewielki budżet, słaby pierwowzór – to zdecydowanie przepis na chałę sezonu. I od kilku sezonów wśród premier zawsze znajdzie się taki maszkaron. Znaczy, ja wiem, że chodzi o promowanie materiału źródłowego, ale czy tylko o to i czy przede wszystkim o to? Jeśli tak, to patrząc na dotychczasowe dokonania twórców „chińskich anime”, mam wrażenie, że oddają oni autorom oryginałów wyjątkowo niedźwiedzią przysługę.

Kitsune no Koe, czy raczej Huli zhi Sheng albo Voice of Fox, to kolejne dziecko (chociaż chciałoby się napisać „bękart”) międzynarodowej współpracy, które zagościło w telewizyjnej ramówce. Cóż, podejrzewam, iż większość widzów po przeczytaniu wstępu do fabuły od razu wiedziała, że nic dobrego z tego nie wyjdzie. Bądźmy szczerzy, nawet przy umowności animowanej kreski, założenia scenariusza są po prostu absurdalne. Ponoć główny bohater jest tak koszmarnie okaleczony (w rzeczywistości ma czerwony kwadrat – lub coś w ten deseń – na oku…), że nie odważyłby się wyjść na scenę, mimo że posiada niesamowity głos. Ale w sukurs przychodzi mu najnowsza technologia – internet, który pozwala chłopakowi zachować anonimowość, a jednocześnie umożliwia mu dzielenie się swoimi piosenkami ze światem. Ale to nie koniec, to biedne i zahukane chłopiątko dodatkowo podkłada głos pod przystojnego idola, wręcz bożyszcze tłumów, który nie dość, że jest bucem, to jeszcze płaci swojemu „głosowi” tak niewiele, że ten musi chwytać się przeróżnych prac dorywczych, żeby się utrzymać. Normalnie tragedia, no.

I… w sumie takie miałam wrażenie po obejrzeniu natchnionego i dramatycznego wstępu. Potem była czołówka, która jasno dała do zrozumienia, że chociaż to anime muzyczne, nie będzie tutaj zbytnio czego posłuchać (ale chyba nikt się cudów nie spodziewał, prawda?). A potem kilkanaście minut mniej lub bardziej udanych żartów, co i tak jest niezłe, bo zwykle „chińskie anime” mają tendencję do mieszania tragedii z bardzo, ale to bardzo dennym humorem. Żeby nie było: jak na dłoni widać, że niezbyt głęboko kryją się pokłady dramatu liczone w tonach. Ale jednocześnie muszę przyznać, iż myślałam, że będzie znacznie gorzej. Bo dobrze zdecydowanie nie było… Ale tragicznie też nie. Tym bardziej, że protagonista nie jest ofiarą losu, jakoś sobie radzi, nie daje sobą pomiatać i ma charakterek. Podobnie jego „twarz” sceniczna też nie jest jakimś słabej jakości antagonistą – aroganckim idiotą, owszem, ale obaj zachowują się jak duże dzieci, co o dziwo, nie było aż takie irytujące, jak podejrzewałam.

Co do samej fabuły i pomijając idiotyczne założenia: w programie The Rising Star of China wybrano kilkoro finalistów, którzy powalczą o miano najlepszego wokalisty kraju. Oczywiście ten odcinek bardzo pobieżne przedstawia widzom ich sylwetki, z wyróżnieniem zwycięzcy kilku poprzednich edycji i jednej z członkiń idolkowego kwartetu, która uwielbia słuchać piosenek osoby skrywającej się pod pseudonimem Night Fox (głównego bohatera, bo jakże by inaczej…). W sumie to tyle na początek, bo całość odcinka miała zaledwie trzynaście minut. Podejrzewam piętrzące się intrygi, kłamstwa, dramaty, traumy i tym podobne, bo bez nich show-biznes nie istnieje. A że będzie to raczej niezamierzenie śmieszne lub irytujące, zamiast porywać widzów interesującymi zwrotami akcji? No cóż, chyba nikt nie spodziewał się czegokolwiek innego. Dodajmy do tego bardzo, ale to bardzo przeciętną oprawę techniczną (muzycznie jest wyjątkowo biedne, a graficznie tylko momentami bywa przyzwoicie) i otrzymamy rzecz właściwie dla nikogo. No dobra, bohaterowie prezentują się ciut lepiej niż zwykle w „chińskich anime”, ale nie sądzę, żeby to mogła być wystarczająca zachęta do oglądania. Chociaż może…

Teoretycznie każda potwora znajdzie swojego amatora…

Leave a comment for: "Kitsune no Koe – odcinek 1"