Grimms Notes – odcinek 1

 

Muszę przyznać, że nie spodziewałam się takiego ubawu, ale ten wilkołak w spódnicy… Ab ovo:

Dziewczyna pokonuje w lesie potworka wyglądem przypominającego napromieniowaną radem krzyżówkę mrówki z zającem (takie mam skojarzenia, co poradzić), po czym zmienia się w chłopaka. Jest on nowym członkiem grupki podróżników, co pozwala w dość łopatologiczny sposób wyjaśniać widzom założenia świata przedstawionego (a co zostanie, chłopak dopowie na końcu odcinka). Otóż najwyraźniej tworzą go „zony” (skojarzenia postapo, paradoksalnie, są całkiem na miejscu), w których rozgrywają się baśniowe historie, over and over again. Każdy człowiek rodzi się z Księgą losu, która wyznacza jego życie od początku do końca (i trzyma ją za pazuchą, żeby sprawdzać, co i jak, a wszelkie odstępstwa powodują co najmniej nerwowość). Co więcej, kiedy główni bohaterowie w danej zonie wypełnią swój los (żyli długo i szczęśliwie, miejmy nadzieję), pojawia się kolejna postać z taką samą księgą i odgrywa opowieść od nowa…

Zgroza, jak się zastanowić. Ale w tej bajce rolę głównego złego przypisano Opowiadaczowi Chaosu, czyli komuś, kto miesza ludziom w księgach, prawdopodobnie dla zabawy, a może po prostu zwariował od grozy tych założeń. Ewentualnie taką rolę przypisał mu Stwórca, czyli główny Storyteller, ale nie wchodźmy może w kwestie teologiczne, jak pochodzenie zła na świecie…

 

 

Pierwszy odcinek rozgrywa się w zonie Czerwonego Kapturka (kolejnego już), która od dzieciństwa świadoma swego losu, nie wytrzymała tego obciążenia psychicznego, plus przekonania, że Myśliwy w rzeczywistości interesuje się tylko jej Matką, przez co Opowiadacz Chaosu mógł łatwo dziewczynkę opętać i rozpętać festiwal zająco-mrówek w wiosce, z gościnnymi występami wilkołaków, jako że w tej bajce jest przecież Wielki Zły Wilk (a nawet dwa). Po rozeznaniu sytuacji (początkowo tylko do pewnego stopnia, a scena, kiedy prawda wychodzi na jaw, jest całkiem niezła pod względem klimaciku), zaginionej dziewczynki szukają nasi bohaterowie: „księżniczka” Reina, rodzeństwo Tao i Shane oraz nowy, Ex. Ich niezwykłość (prócz strojów, na które wszyscy zwracają uwagę) polega na tym, że mają puste Księgi losu oraz fikuśne magiczne zakładki do nich, pozwalające im przybrać postać, odpowiednio, Kopciuszka, Goliata (to nie była bajka, ale co tam), Robin Hooda i Alicji w Krainie Czarów (tudzież z). Mahoushoujowe transformacje (w tym transgenderowe) i wykrzykiwanie idiotycznych zaklęć w pakiecie. Poza tym u każdego stwierdzono póki co maksymalnie dwie cechy charakteru, niezbyt oryginalne, np. dobroduszność, wesołkowatość, choroba dwubiegunowa. Przyoblekłszy się w moce, pokonują Łajdaków, a potem Reina natchnioną motylą inkantacją oczyszcza świat, pardon, zonę, ze zła, przywracając wszystkim Księgom właściwą zawartość i jednocześnie wymazując ze wspomnień ich właścicieli złe wydarzenia wraz z obecnością ichniej czwórki. Wszystko dobrze się kończy, a ja czemuś jestem tym dziwnie zirytowana.

 

 

Graficznie wygląda to całkiem ładnie, pomijając może komputerowy pożar domu Babci: tła są staranne, choć lepiej wypada las niż wioska, kolorystyka przyjemna, a projekty postaci do bólu zębów słodkie i dziecinne/śliczne, do drugiego planu włącznie, ale już trzecioplanowi wyraźnie traktowani są po macoszemu (taki los). Przy tym ruszają się przyzwoicie (transformacje to klasyka, tak samo jak magicznie, znaczy komputerowo wspomagane walki) i nie deformują jakoś straszliwie. Komputery produkują też najwyraźniej Łajdaków, czyli mrówko-zające, a Czerwony Kapturek częściowo zmutowany w wilka to coś, co jeszcze długo będę z fascynacją oglądać na zrzutkach. Pojawia się kilka nie najgorszych podkładów muzycznych. Coś jest jednak z tą bajką nie tak, ale jeszcze nie wiem co. Pewnie trzeba będzie oglądać dalej, żeby się przekonać…

Leave a comment for: "Grimms Notes – odcinek 1"