Katsute Kami Datta Kemono-tachi e – odcinek 1

Streszczenie pierwszej połowy odcinka (oraz samej końcówki) w zupełności pokrywa się z tekstem w naszych zapowiedziach sezonu, a brakujące szczegóły z drugiej połowy są, cóż, spoilerem – zatem jeśli ktoś woli ich uniknąć, radzę porzucić czytanie i zaryzykować seans. Dało się to bowiem obejrzeć bez większego bólu, choć kilka głupotek rzecz jasna zaistniało.

Mamy zatem coś w rodzaju „wojny secesyjnej”, wygrywanej dla odmiany przez Południe (bordowe mundury), stąd Północ (zielone) tworzy elitarną jednostkę żołnierzy, w tym kobiet (długie białe fantazyjne płaszcze, których spooooro muszą zużywać), transformujących w walce w zwierzęce wersje Hulka – np. ogromnego smoka i inszą jaszczurkę, wilkołaka, centaura, syrenę, hydrę, krakena itd. Roznoszą oni wojska przeciwnika w krwawe strzępy na lądzie i na morzu i zdobywają niezdobyte twierdze, bardzo szybko przechylając szalę zwycięstwa na stronę Północy. Każdy jest innego koloru, zaś te kolorki plamią w coraz większym stopniu ich ludzkie ciała, dowodząc postępujących zmian w ich organizmach.

Jednostką dowodzi kapitan Hank Henriette, wspierany przez Caina Madhouse’a, przyjaciela z dzieciństwa, oraz ukochaną, doktor Elaine Bluelake, twórczynię Inkarnatów, jak ich zwą. Jego uczucie do błękitnookiej początkowo jest powodem żartów oddziału i momentów humorystycznych, rozluźniających przyciężką atmosferę scen walki, ale na koniec stanie się kolejnym gwoździem do dramatu. A rzecz w tym, że jako się wyżej napisało, Inkarnaci podlegają stopniowym organicznym i psychicznym zmianom prowadzącym do utraty kontroli nad sobą i odczłowieczenia (poetycko – utraty duszy). Kiedy spotyka to pierwszego z nich – który atakuje najpierw jeńców, potem swoich – Hank składa w imieniu oddziału przysięgę, że sami będą zabijać takie „bestie”.

Jednak poczuwająca się do winy i bezradna Elaine – wydaje się, że samowolnie – w przededniu końca wojny postanawia zlikwidować ich wszystkich prewencyjnie, poczynając od ukochanego, a kończąc na sobie. Pomaga jej w tym Cain – tyle że najwyraźniej ma on własny plan, bo po postrzeleniu przez nią Hanka specjalnym pociskiem zabija (?) ją i śmieje się szaleńczo (wspominałam, że do uroczego biblijnego imienia nosi nazwisko Madhouse? ;).

Dwa miesiące później Hank budzi się ze śpiączki (twarda sztuka taki Inkarnat) i dowiaduje od niemożebnie cycatej (to pewnie kamuflaż) blond agentki wywiadu, że 1) Elaine zniknęła, 2) Cain rozwiązał oddział i takoż zniknął, 3) Inkarnaci faktycznie tracą zmysły i ostro działają na szkodę zbierającego się po wojnie społeczeństwa (np. napadając na banki). Rusza więc na polowanie na dawnych towarzyszy broni, a my w końcu widzimy (migawkowo) jego transformację. Końcówka pokazuje śliczne dziewczę – kto zacz, wiemy z zapowiedzi i z samego odcinka też (jeden z żołnierzy chwalił się swoją córką przed kompanami), acz teraz dopiero widać, że jest dziwnie podobna do Elaine i zastanawiam się, czy celowo – zmierzające na scenę tego całego dramatu.

Wbrew wrodzonym skłonnościom do sarkazmu nie będę się przesadnie wytrząsać nad tym zawiązaniem, bo jak wspomniałam na początku, nie bolało tak bardzo, jak mogłoby. Jasne, są uproszczenia i naciągnięcia, postaci na razie wydają się lekko papierowe (choć decyzja Elaine mnie zaskoczyła, w jej działaniu było zdecydowanie za mało emocji, wahania i bólu, żeby do dobrze zagrało; śmiech Caina był tak cliché, że aż żenujący), a początkowe sceny ataku na twierdzę wywołały u mnie więcej niż jedno prychnięcie. Zresztą walki jeden na jednego, które nas pewnie teraz czekają, też nie zapowiadają się jakoś szczególnie interesująco, sądząc po pierwszej z nich. Wizualnie jest na razie ciemno i buro, ale tła to głównie obozy wojskowe i pola bitewne, więc czegóż się spodziewać – wybuchów owszem, ale nie fajerwerków. Animacja taka sobie, zwłaszcza w odległości, ale nie zauważyłam niczego koszmarniejszego niż banda ogromniastych kolorowych zwierzołaków, a przynajmniej nie ma tu CG (albo nie rzuca się w oczy). Poza tym osobiście mam słabość do takich przepakowanych po amerykańsku „waligórów”, nie wspominając o fryzurze na Rosomaka. Zresztą twarze głównych postaci są całkiem ładne i ich mimika przyzwoita. Do tego w tle pogrywa całkiem pasująca do danych wydarzeń muzyka (tu jednak wychwyćcie, proszę, lekki ton sarkazmu), np. w scenie bitwy kojarząca się z hymnem narodowym.

Razem wziąwszy, zapowiada się jak typowy shounen z supermocami, a na razie największy jego plus stanowi oczywiście dorosły bohater i „poważna” tematyka z elementami „dramatu”, ale i okazjonalnym esdeczkowym humorem. Bez szczególnego zachwytu, ale też rozczarowania czy zniechęcenia, jestem chwilowo na tak i czekam na kolejny odcinek

Leave a comment for: "Katsute Kami Datta Kemono-tachi e – odcinek 1"