Mairimashita! Iruma-kun – odcinek 1

Z deszczu tuńczyków pod skrzydła demona, że tak zacznę… Czternastoletni Iruma – o którego rodzicach napisać, że są nieodpowiedzialni, to nic nie napisać – pracuje na łodzi poławiaczy tuńczyków. Jako ofiara skrajnej patologii społecznej musi zarabiać na własnych rodzicieli, a ostatecznie i tak zostaje przez nich sprzedany demonowi, który zapragnął mieć wnuka i jak inne demony chwalić się nim przed resztą. Trochę go rozumiem – wiecie, idziecie na imprezę, a tam same młode matki i tylko jeden temat rozmów, człowiek po prostu nie jest traktowany poważnie, jak nie ma tego, co inni, nic więc dziwnego, że Sullivan – bo tak starszy demon się nazywa, postanowił coś w tej kwestii zrobić. Dlaczego wybrał dzieciaka spośród ludzi, a nie demonów? Jeśli odpowiedź na to pytanie istnieje, to może kiedyś ją poznamy, ale na pewno nie w tym odcinku, a biorąc pod uwagę charakter serii, być może nawet nigdy.

Od samego początku widać bowiem, że seria jest stricte komediowa i nie należy zadawać zbyt wielu pytań dotyczących sensowności fabuły, bo nie o to tutaj chodzi. Nie ma tu ani grama powagi, nawet przy prezentacji żałosnego losu głównego bohatera, kiedy patrzy on tuńcz… śmierci prosto w oczy. Po podpisaniu kontraktu na, hmm…, bycie wnukiem, Iruma, który nie potrafi odmawiać, jak ładnie poprosić (a Sullivan prosi bardzo ładnie, natrętnie, błagalnie i ze szczyptą zawoalowanej groźby, jakby ktoś się jeszcze wahał) zostaje wysłany do szkoły demonów Babyls, gdzie podczas ceremonii otwarcia rozpaczliwie stara się nie rzucać w oczy. I co z tego, skoro jego nowy dziadek po prostu musi się pochwalić przed wszystkimi swoim ukochanym wnukiem. A że jest dyrektorem wspomnianej placówki, to ma ku temu doskonałą okazję podczas ceremonii otwarcia, w obecności całej szkoły. Głośno i ze zdjęciem. Jakby tego było mało, Iruma zostaje poproszony o wygłoszenie mowy jako honorowy student pierwszego roku – odbierając ten zaszczyt innemu uczniowi, różowowłosemu Alice Asmodeusowi, co potem ma reperkusje w formie pojedynku…

Komedia polega tu przede wszystkim na tym, że wszystkie te straszne rzeczy, które dzieją się biednemu, wystraszonemu bohaterowi, niechcący kończą się dla niego dobrze (dziadek też czuwa, wnuka nie da skrzywdzić!), a cała reszta uczniów i nauczycieli jest przerażona i jednocześnie zachwycona jego niesamowitą siłą i odwagą. Pytanie tylko, czy da się tym wypełnić zapowiadane 23 odcinki? Jeśli nie dojdzie do tego coś jeszcze, to marnie to widzę, nawet mimo całego stada postaci, które przewijają się w openingu (a także w samym odcinku w tle), tak męskich, jak i żeńskich, choć tych ostatnich jest chyba więcej, teraz nie sprawdzę, bo wystarczy mi jeden raz zobaczyć i odsłuchać czołówkę. Jak odchoruję tę japońską wersję disco polo, to może obejrzę go jeszcze raz. Może. Reszta ścieżki dźwiękowej przypomina dźwięki ze starych gier komputerowych, a czasami jakby nuty z jeszcze starszych amerykańskich horrorów komediowych, ale jej jakość jest mniej więcej taka, jak animacji, czyli słaba. Krzywe to to, nad wyraz oszczędne – brzydkie tak wizualnie, jak i słuchowo. Fabuła jest pretekstowa, podrzędna wobec komizmu, zresztą tak samo jak postaci. Kibicuję głównemu bohaterowi, żeby mu się wszystko udawało, jak w tym odcinku, ale jednak życzę mu, żeby trochę się rozwinął, bo na szczęściu i błędnej interpretacji wydarzeń przez demony postronne daleko nie zajdzie.

 

Leave a comment for: "Mairimashita! Iruma-kun – odcinek 1"