Gibiate – odcinek 1

W dobie pandemii już zapowiedź tego tytułu pisało się dziwnie… Opis wrażeń z pierwszego odcinka pisze mi się jeszcze dziwniej, bo to, co stworzono tutaj tak bardzo (o tryliony lat świetlnych wręcz) rozbiega się z rzeczywistością. Ja wiem, że to udaje, że jest fantastyką naukową, ale no… bez przesady. Tak czy siak, w 2028 roku w Wenecji pojawił się pierwszy przypadek tytułowej choroby niewiadomego pochodzenia, która objawia się tym, że w ekspresowym tempie przekształca strukturę ludzkiego DNA i zmienia nosicieli w różnorakie monstra – od pseudotriceratopsów po wielkie pająki (do wyboru do koloru). Świat nie jest w stanie poradzić sobie z tałatajstwem i szybko popada w chaos oraz ruinę. Czy jakiekolwiek rządy przetrwały, trudno stwierdzić, bo w zniszczonym i opustoszałym Tokio jest chyba tylko jeden obóz ocalałych z garstką amerykańskich żołnierzy, szemranym lekarzem i nastoletnią panienką, co ma więcej zapału do działania niż rozumu…

O Matulu Kochana i Jeżu Wszechkolczasty… Zacznę może od oceny najbardziej… przyziemnych (?) elementów anime. Sytuacji geopolitycznej w pierwszym odcinku znać nie musimy, wszak nie na sztucznie przedstawionej i przydługiej ekspozycji wprowadzanie widza w świat przedstawiony polega… Znaczy, twórcy tej serii wyraźnie o tym zapomnieli, bo bohaterowie przez pół odcinka nawijają o samej chorobie (ta na pierwszy rzut oka niczym nie różni się od setek jej podobnych z innych produkcji o zbliżonej tematyce), żeby widz wiedział na czym stoi fabuła. Chociaż „stoi” to chyba za dużo powiedziane, bo podstawy tej historii są tak słabe, że scenariusz z kolan się raczej nie podniesie… Wydaje mi się, że może już być tylko gorzej.

Potwory, w które zmieniają się zarażeni ludzie, nieraz przybierają skrzydlatą postać i poruszają się niezwykle szybko. Dlatego też miejsce szumnie zwane obozem stanowi kilka namiotów ustawionych na zielonym terenie ogrodzonym płotem kolczastym… W teorii monstra nie lubią światła i niby ustawiono kilka mocno świecących reflektorów, ale nie wiadomo, jak są zasilane i na sto procent NIE obejmują całego terenu. Dlaczego nikt nie wpadł na to, żeby ukryć się pod ziemią albo w jakichś opuszczonych bunkrach czy budynkach… Z namiotami potwory sobie w mig poradzą. Ale jak widać ci ocaleni długo żywi pozostać nie chcą…

Nie chodziło jednak o odwzorowanie rzeczywistych procedur w dekoracjach science-fiction, bo już na wstępie dostajemy element nadnaturalny w postaci niewyjaśnionej (a jakże!) podróży w czasie, której doświadcza dwóch wygnańców z czasów bitwy pod Sekigaharą na krótko przed początkiem supremacji siogunów z rodu Tokugawa (okres Edo). Młody samuraj i towarzyszący mu shinobi w czasie nagłego sztormu zostają wyrzuceni z łodzi i budzą się w zgliszczach Tokio, gdzie atakuje ich świeżo zainfekowany tubylec, a przed pewną śmiercią ratuje ich wyżej wspomniana nastolatka, Kathleen, która po zrujnowanym świecie popyla w modnej minispódniczce. I która, o zgrozo, bez wahania przyjmuje do wiadomości, że ma do czynienia z gośćmi z odległej przeszłości (dobrze, że chociaż jedna osoba wykazała się resztkami zdrowego rozsądku… nie żeby miała pożyć jakoś szczególnie długo… Tak mi się przynajmniej wydaje, bo jest to gburowaty wojskowy i chyba przywódca lemingowatych ocalałych). Jeszcze lepsza jednak od półmózgiej dziewczyny jest jednak rzekoma nadzieja ludzkości, czyli ten wspomniany wyżej lekarz, który również wierzy dwóm dziwnym przybyszom i… zaczyna im wyjaśniać, co wiadomo na temat choroby… I mówi o zmianach, jakie zachodzą w ludzkim DNA. Jakby panowie mieli cokolwiek z tego zrozumieć… Nie no, ja wiem, że to była próba wyjaśnienia widzowi tego i owego, ale była ona wybitnie nieudolna. Cóż, o inteligencję bohaterów tej serii raczej nie ma co podejrzewać.

Panowie lądują w postapokaliptycznym Tokio, walczą z potworem, zostają uratowani przez małolatę z paralizatorem i trafiają do „obozu” – tak można podsumować pierwszy odcinek tego potworka. Potworka nie tylko fabularnego, ale jednak przede wszystkim wizualnego. Ja jestem w stanie zrozumieć, że pandemia, że kryzys, że cięcia budżetowe, ale Jeżu, jak to fatalnie wygląda – tła jeszcze jak Was mogę, ale projekty postaci są strasznie kanciaste, a ich animacja jest mniej niż oszczędna… Sceny walk to w znacznej większości albo wielkie zbliżenia, albo trzęsące się stopklatki. Wisienką na tym zakalcu są wyjątkowo odrażającej urody potwory. I nie mam tu na myśli tylko kiczowatych projektów. Użyte do ich stworzenia efekty 3D są bardzo, ale to bardzo słabej jakości i co wrażliwszym mogą powypalać oczy. Piosenka towarzysząca serii jest w porządku, ale nic poza tym. Reszta muzyki to raczej niezauważalny dodatek.

Też jestem przerażona na myśl o kolejnych odcinkach.

Dobrze, że przynajmniej moja facjata nie jest taka krzywa…

Leave a comment for: "Gibiate – odcinek 1"