Kai Byoui Ramune – odcinek 1

Jak wiadomo, organizmu osłabionego stresem, przemęczeniem czy niezdrowym stylem życia łatwiej imają się wszelkie bakterie i wirusy (a kto nie wie, w tym sezonie ma nawet szansę zobaczyć na własne oczy, jak to wygląda od środka). Tak samo osłabionego negatywnymi emocjami serca i umysłu łatwo imają się „tajemnicze” choroby powodowane przez nadprzyrodzone „coś”. Leczeniem ich zajmuje się specjalista dr Ramune, z pomocą swego nastoletniego asystenta. Oprócz zarysu charakterów niewiele się o nich dowiemy, bo odcinek w całości poświęcony jest pacjentce, małej aktorce imieniem Koto. Otóż dziewczynka płacze… majonezem, sosem sojowym, keczupem i innymi tego rodzaju kuchennymi dodatkami. Normalni lekarze nie tylko nie mogą jej pomóc, ale zwyczajnie jej nie wierzą, jednak szczęśliwym przypadkiem trafia do Ramune. Ten obdarza ją środkiem wywołującym prawdomówność, a na czarną godzinę specjalnymi szkłami kontaktowymi, które powstrzymają łzy, ale ze skutkiem ubocznym. Ramune wie bowiem równie dobrze jak widz, że problemem są uczucia Koto, która nie chce dłużej pracować jako aktorka, a chce odzyskać normalne stosunki z matką, zafiksowaną nawet nie tyle na jej karierze, ile na związanej z nią kasie; lecz dziewczynka wszystko to tłumi, a te uczucia wypływają dziwacznymi łzami.

„Leczenie” przynosi pewien skutek, a konkretnie uboczny – ponieważ wyrażanie swoich pragnień na głos w niczym Koto nie pomogło, a tylko rozjuszyło matkę, dziewczynka założyła kontakty. W efekcie jej uczucia nie mogły znaleźć żadnego ujścia i doprowadziły ją na skraj zapaści oraz postępującej od rąk i stóp martwicy – i to pod okiem kamery, bo akurat do młodej aktorki przyszli dziennikarze po wywiad. Na szczęście z daleka czuwał i Ramune, wparował (przez okno) we właściwej chwili i postawił matce Koto ultimatum. Kobieta ostatecznie zdecydowała się ratować córkę, a ceną okazały się wszystkie jej skarby, ubrania, biżuteria i galanteria, zamienione w pył zamiast ciała Koto. Pomimo tych dramatycznych i niesamowitych wydarzeń na końcu odcinka cała czwórka usiadła zgodnie pod kwitnącą sakurą, nad „homemade” jedzeniem – czyli mamy happy end jak należy.

Hm. Śmieszna rzecz, nie mam problemu z majonezem czy sosem sojowym w kanalikach łzowych (znaczy, mam, na samą myśl chce mi się płakać, ale nie o to chodzi), to znaczy kupuję koncept zarówno tajemniczych chorób nadprzyrodzonej proweniencji, jak i specjalisty od nich, raczej niekonwencjonalnego jak na lekarza, oględnie mówiąc. Co więcej, mam nadzieję, że pojawią się klasyczne japońskie ayakashi i japoński folklor, a przynajmniej coś na nim wzorowanego (opening sugeruje, że tak). Nie mam absolutnie problemu ze stereotypowym zestawieniem pary głównych bohaterów na zasadzie przeciwieństw – od kolorystyki, przez mimikę, po zachowanie: wcielenie spokoju i niezważający na konwenanse ekstrawertyk zawsze ze sobą jakoś zagrają, nawet jeśli nie ma w tym nic oryginalnego. Nie budzi moich oporów miszmasz scen komediowych, w tym gagów w rodzaju nabijania guza na głowie, z poważniejszymi wątkami, w tym wypadku problemami dziecka, które w prawdziwym życiu mogłyby się skończyć poważnymi zaburzeniami osobowości albo i gorzej. Zresztą podobnie skonstruowana jest postać Ramune, łatwo przeskakującego od błazenady do śmiertelnej powagi. To wszystko umiejętnie zbalansowane jest całkiem do przyjęcia. Jednak moje zastrzeżenia budzi kreacja matki Koto – zbyt przerysowana nawet na przyjętą konwencję, gdyż widzimy jej błyskawiczną ewolucję od normalnej matki do egoistycznej harpii, która nawet nie dba o porządny posiłek dla dziecka przynoszącego jej majątek, a wręcz je maltretuje psychicznie i fizycznie, a następnie przeskakuje z powrotem do roli miłej i sympatycznej pani domu, z pieśnią na ustach gotującej cudowne obiadki. Jedyne, co by to moim zdaniem sensownie wyjaśniało, to inne „coś”, które ją opanowało, ale takowe tłumaczenie nie pada. Cóż. Zobaczymy, co będzie dalej, bo zapowiedź „choroby” następnego odcinka trochę mnie niepokoi…

Żeby zakończyć temat, wizualnie jest całkiem przyzwoicie, ale zachwycać się raczej nie ma czym – tyle, że ten styl rysunku pasuje moim zdaniem do historii, kolorystyka jest żywa, ale bez przesady, i dość przyjemna, a animacja daje radę bez większych wstrząsów. Opening i ending są do wysłuchania, a seiyuu dobrze wykonują swoją robotę, oddając charaktery postaci i ich emocje. Na razie wydaje się zapowiadać nie najgorzej.

Leave a comment for: "Kai Byoui Ramune – odcinek 1"