Project Scard: Praeter no Kizu – odcinek 1

Erm, czy ja nie wyrażałam w zapowiedziach jakichś nadziei w związku z tą serią? Na przykład, że powinno się na to chociaż przyjemnie patrzeć? Chyba bezpieczniej będzie na przyszłość na nic nie liczyć… Bo jeśli chodzi o doświadczenie czysto estetyczne, odczucia mam raczej mieszane; jeśli zaś chodzi o opowieść jako taką, jest więcej niż słabo. Zacznijmy od tego drugiego.

Jak wiadomo już od zapowiedzi, rzecz się dzieje w wydzielonym kawałku Tokio, porzuconym przez rząd po jakichś wydarzeniach, o których na razie nic nie wiemy  (ponoć rewolucja to była), i niby bezprawnym, co czyni go łakomym kąskiem dla różnych mafii. Stąd mieszkańców (których choćby cienia na ulicy ani w oknie, ani nigdzie nie uświadczyłam, ale kij z tym) samozwańczo bronią przed nimi tzw. Scard, zebrani w kilka grup, z których bliżej (tzn. z imion) poznajemy Heliosa. Tworzą go „bohater” owej rewolucji Eiji Arashima, jego brat Kazuma i długowłosy Kagami, ponoć nieumiejący walczyć, co mu walczyć nie przeszkadza. Rezydują w jakiejś kawiarni/knajpce, co to wygląda na zdecydowanie zbyt dobrze zaopatrzoną jak na przybytek, którego ewidentnie nikt nie odwiedza, a tym bardziej nie zostawia w nim pieniędzy. Wszyscy noszą „boski tatuaż”, magicznym sposobem pozwalający im odbijać pociski i ciosy tępym bądź ostrym narzędziem (ale nie wszystkie i nie zawsze; dużo kul naraz powoduje też ból). Migawkowo pojawiają się przedstawiciele dwóch innych grup Scardów: Artemis i Biura Porządku Publicznego, odziani w zdecydowanie przestylizowane jak na opisywane okoliczności mundury. Poza rzuceniem kilku tajemniczych zdań niewiele z tego na razie wynika.

Prócz Heliosa po opustoszałych ulicach pęta się niejaki Kai Yamato, również samozwańczo z rewolwerem w ręku broniący owych mitycznych mieszkańców dzielnicy przed wszelakim złem (chciałam przy okazji zauważyć, że mafiom na ogół nie opłaca się wybijać ludzi, z których planują czerpać zyski, i chyba rzadko występują przebrani za negatyw żołnierzy Imperium z Gwiezdnych wojen), chociaż boskiego tatuażu nie posiada. Ma za to przyszywanego i ogólnie smętnego młodszego brata, zajmującego się kuchnią (panują ponoć trudności aprowizacyjne). Otóż ratując przypadkowo spotkanego dzieciaka przed owymi mafijno-imperialnymi napastnikami, Kai wpada na Eijiego, zajmującego się mniej więcej tym samym. Po czym Kai (na razie niedoinformowany co do zamiarów podziwianego przez siebie herosa) angażuje Eijiego w walkę, by dzieciak mógł uciec. Co Eiji, z wdziękiem drewnianego kołka pozujący na miejscową superstar, po pokonaniu go nawet chwali i zaprasza Kaia wraz z bratem do swej knajpy. Miło jest, tyle że totalnie bez sensu i zupełnie nieprzekonująco.

Kolejne spotkanie ma miejsce, kiedy Eiji zostaje znów zaatakowany przez siły zła, szukając owego dzieciaka – jak się okazuje, nie był to przypadkowy sierota, lecz dziecko kogoś ważnego i Helios zgadza się go odnaleźć; zresztą jest to wszystko trochę mętne. Kai znów się wtrąca, niby na pomoc, i zostaje ciężko ranny – zasłaniając sobą gościa, który wyszedłby cało nawet spod ostrzału ciężkiej artylerii. Z kolei Eiji, zapewne z wdzięczności, tak po prostu przekazuje mu swój tatuaż, wzywając przy tym niejakiego Kerberosa (vel Cerbera, pod tym imieniem jest pewnie bardziej rozpoznawalny, ale o sens tego greckiego nazewnictwa na razie nie pytam; tym bardziej o nordyckiego Fenrira, który się tylko w odcinku zaanonsował). Po czym już bez magicznej ochrony, za to w stylu ostatniego sprawiedliwego z jakiegoś westernu, stawia czoło żołnierzom. Kończy zgodnie z przewidywaniami, lecz z papierosem w ustach i wsparciem ozdrowiałego Kaia, któremu niniejszym przekazał pałeczkę miejscowego bohatera. Scena jest niezmiernie wzruszająca… no nie, nie jest, bo jest głupia, nieumotywowana i zwyczajnie bez sensu, a jedyna jej zaleta to wolne skojarzenie z pewnym starym klasykiem gatunku yaoi, gdzie pod koniec pojawia się podobna. Tyle że tam nie myślałam o tym, czy jakby tak zastosować ucisk rany i powstrzymać krwawienie, zamiast odstawiać malownicze pozy, wydarzenia nie potoczyłyby się inaczej, a tu owszem.

 

Zresztą ze wspomnianym gatunkiem już wcześniej trochę kojarzyły mi się wielkie – jak na mężczyzn – oczy postaci i ich styl ubierania się, całkiem-całkiem, tyle że niepasujący do biednych slumsów, jakimi teoretycznie powinna być dzielnica Akatsuki. Już prędzej do magazynu z modą. O mundurach pozostałych Scardów już pisałam… te z kolei pasowałyby do jakiegoś militarystycznego fantasy. Poza tym z twarzami tych niby biszy coś jest dziwnie nie tak. Może to kwestia proporcji, może małego zindywidualizowania rysów, może drewnianej mimiki – co ciekawe, Eiji przez większość czasu jest uśmiechnięty, nawet z papierosem w ustach, ale sprawia to denerwujące wrażenie. Podobnie jak jego dogadywanie podczas walki – nie wiem, w czym rzecz, chyba nie w pracy seiyuu, ale wypadło to strasznie nieprzekonująco. Rozumiem, że miał być cool, ale jest po prostu sztuczny (pardon, był). Poza tym animacja ruchu i walk, łącznie z nadludzkimi ruchami, jest zupełnie dobra i to był ten element odcinka, na który najlepiej mi się patrzyło. Szkoda, że psuł go brak sensu tego, co pomiędzy walkami…

Wreszcie tła. Po zwiastunie było mniej więcej wiadomo, czego się spodziewać (no dobra, bisze wydawały mi się tam ładniejsze), więc nie byłam zaskoczona tymi przekształconymi czy „przefiltrowanymi” zdjęciami, w które moim zdaniem całkiem nieźle wpisują się klasycznie rysowane postaci (to IMO znacznie lepsza opcja niż odwrotnie). No ale to jest kwestia gustu (i pewnie też przyzwyczajenia), czy to komuś pasuje, czy nie, natomiast raz jeszcze muszę zauważyć, że tak bogate i realistyczne tła, zwłaszcza w knajpie Heliosa, po prostu nie pasowały do sytuacji, z którą podobno mamy do czynienia w świecie przedstawionym. Gorzej wypadały elementy 3D w rodzaju ognia, ale też do przeżycia. Tyle, że mimo braku statystów mocno to wszystko angażuje zmysł wzroku i go zwyczajnie męczy. Summa summarum, na razie nie zapowiada się to-to na nic dobrego.

Leave a comment for: "Project Scard: Praeter no Kizu – odcinek 1"