Tokyo Revengers – odcinek 3

Takemichi, wyzywając Kiyomizu na pojedynek, wiedział, że nie ma szans na wygraną, ale mimo to broni się jak może i nie odpuszcza, nawet gdy przeciwnik gotowy jest go zabić. Nie dane jednak będzie Masatace sięgnąć po swoją pałkę, starcie bowiem przerywa przybycie dwóch osób najważniejszych w Tokio Manji: przywódcy grupy, Manjirou Sano (nazywanego przez kolegów Mikey), i jego prawej ręki, Kena Ryuuguujiego (zwanego Drakenem). Manjirou w dosadny sposób pokazuje Kiyomizu, co sądzi o organizowanych przez niego walkach, Hanagakiemu zaś proponuje zostanie kumplami, zmieniając jego imię na „Takemicchi”.

Ratowanie dziewczyny poprzez podróżowanie w czasie ma tę jedną znaczącą wadę, że trzeba wiele rzeczy przeżywać na nowo – tak, chodzenie do szkoły również. Z drugiej strony dla protagonisty oznacza to też możliwość ponownego pójścia na randkę z Hinatą, więc chyba nie jest aż tak źle. Gdy Takemichi siedzi w klasie i rozmyśla, co czynić dalej, lekcję niespodziewanie zakłóca wtargnięcie Manjirou i Kena, którzy zabierają chłopaka ze sobą. Widać, jak bardzo Sano zależy na bliższym poznaniu Takemichiego, skoro nic sobie nie robi z wejścia na teren obcej szkoły i bez problemu rozprawia się z trzecioklasistami (z nauczycielem nie musi się mierzyć, bo ten specjalnie nie protestuje). Hinacie nie podoba się, że jakieś dziwne typy kręcą się przy jej ukochanym, i wymierza Manjirou policzek. Hanagaki stara się obronić Tachibanę przed rewanżem, ale okazuje się nie musi – ani Sano, ani Ryuuguuji nie żywią do niej urazy. Ta przeprasza ich za złą interpretację sytuacji i zostawia Takemichiego z, jak sądzi, nowymi przyjaciółmi. Cała trójka wybiera się na przejażdżkę rowerową, w czasie której protagonista poznaje powód zainteresowanie się nim przez przywódcę Tokio Manji – przypomina mu starszego, nieżyjącego już, brata. Po spotkaniu, wracając do domu, Takemichi mija… ach, te cudowne zbiegi okoliczności…

Coś za łatwo to wszystko poszło. Takemichi walczy, ledwo wytrzymuje uderzenia przeciwnika (żeby samemu uderzyć, nawet nie pomyśli), ni stąd, ni z owąd przychodzą Sano i Ryuuguuji, Takemichi podoba się Sano, Sano proponuje przyjaźń i dołączenie do grupy. Bohater nie musiał się za bardzo wysilać, aby zbliżyć się do herszta Tokio Manji, ba, aby zdobyć jego zaufanie. Oczywiście pozostaje jeszcze druga z osób, o której mówił mu Naoto, czyli Tetta Kisaki, końcówka zaś odcinka sugeruje, że i z nim bohaterowi przyjdzie się szybko zmierzyć… a, nie, czekaj, zerknęłam do mangi. Trochę się podzieje. I fajnie, widzowie takich serii w końcu oczekują ciekawej fabuły i wielu zwrotów akcji. Gdybyśmy jeszcze tylko przy okazji otrzymali dobre wykonanie… Niestety, realizacja nie mówię, że leży i kwiczy, ale na pewno do idealnych jej bardzo daleko. Przykładowo, twórcy zupełnie nie czują scen komediowych – te na ogół są wciśnięte na siłę do anime, bo przecież tak w mandze było (aj, a w pierwszej zajawce chwaliłam za mądre podchodzenie do pierwowzoru), więc i w serii trzeba dać karykaturalną minę postaci, która jednak, zamiast rozśmieszyć, wzbudza odruch wymiotny. Zero w tym jakiegoś wyczucia, pomyślunku, ot, bierzemy jak leci wszystko z mangi. Szkoda.

Nie jestem też przekonana do bohaterów, znaczy nie do wszystkich. Protagonista stara się, by nie być ciapą i płaczkiem, ale jeszcze trochę potrwa, zanim go w pełni zaakceptuję – na razie nie wzbudza we mnie szczególnej sympatii, a tym samym nie zachęca mnie do kibicowania mu w ratowaniu Hinaty. Jeśli zaś o dziewczynę chodzi, odnoszę wrażenia, że twórcy za bardzo próbują wmówić widzom, jaka to dzielna osoba z niej. O, Sano uderzyła. Bez rozeznania się w sytuacji, po prostu podeszła i walnęła. Miało wyjść „wow, ma jaja!”, wyszło „ale po co?”. Nawet bez takich akcji prezentuje się charakterniej niż Takemichi, nie niszczmy jej kreacji nieprzemyślanym zachowaniem. Na plus natomiast zaliczam Manjirou i Kena. Abstrahując od sposobu ich wprowadzenia do fabuły, w swoim debiucie wypadli dobrze i od razu mnie zainteresowali, pokazując zarówno swoją okrutną stronę, jak i tę milszą, przy czym żadna nie wydała mi się pozą/maską (ale mogę się mylić). Na Manjirou patrzy mi się dobrze jeszcze z jednego powodu – jako jedyny z dotychczas wprowadzonych bohaterów ma miły dla oka projekt postaci.

Tokyo Revengers zdecydowanie nie jest serią, którą się ogląda dla ładnej grafiki czy animacji. Pod tym względem powiedziałabym, że jest mocno średnio i twórcy jak się da szukają uproszczeń, byle nie animować ruchu. A jak już animują, wychodzi topornie (jak się robi zrzutki, to widać…). Muzyka w tle mnie nie ruszyła, ale za to opening jest świetny. Mocny, od pierwszych sekund wpadający w ucho i nawet trochę poruszający. Ending już tak mnie nie zachwycił, ale też coś w sobie ma.

Podsumowując już całość, seria ani mnie ziębi, ani grzeje, więc ani jej z radością nie polecę, ani nie przestrzegę przed jej oglądaniem. Jak to zwykle bywa, trzeba się samemu przekonać – trzy odcinki powinny wystarczyć, by sobie wyrobić opinię. Ja sama będę kontynuować seans z umiarkowaną ciekawością.

Leave a comment for: "Tokyo Revengers – odcinek 3"