Peach Boy Riverside – odcinek 1

Kompozycyjnie zaczyna się dobrze, bo wchodzimy w historię nie od Adama i Ewy, lecz nieco później, kiedy niejaka Sally, podróżująca samotnie „już nie księżniczka”, jak sama się określa, spotyka/znajduje w lesie… coś. Coś jest pół człowiekiem, pół zającem, zdaje się, że płci żeńskiej, nosi imię Frau i marynarski mundurek, czyli strój nawet bardziej nietypowy niż jej genotyp. Nakarmienie jej marchewką sprawia, że Frau błyskawicznie przywiązuje się do Sally i podąża za nią do niedalekiej wsi, gdzie jednak, ku pewnemu zdziwieniu dziewczyny, okazuje się, że takie stworzenia jak ona są bardzo niemile widziane. Jest to bowiem świat, w którym ludzie i potwory (mamono) nie żyją w zgodzie, a wręcz przeciwnie…

Druga próba dostania się do osady, z Frau okutaną w płaszcz z kapturem, jest już udana, bo podróżniczki zostają zaproszone na nocleg przez miejscowego wielmożę (jakkolwiek nie wygląda na kogoś takiego); a to z tej racji, że miejscowość została niedawno uratowana przed potworami przez innego wędrowca, stąd taki sposób niebezpośredniego okazywania wdzięczności. Na tę informację Sally się ożywia i dopytuje o wygląd tamtego podróżnika; wygląda na to, że jest to ktoś jej znajomy.

Rankiem we wsi pojawia się potwór, i to nie mamono, a oni, czyli, sądząc z reakcji wieśniaków, coś gorszego. Aczkolwiek dizajn tego stwora mnie nie powalił: przerośnięta kura z rogami i gadzim ogonem prowokuje raczej do pytania, czy powinnam się śmiać. I podczas gdy Sally przeżywa na jego widok jakiś dziwny napad gorączki, Frau wyskakuje zza jej pleców w pełnej zajęczej krasie i dwoma kopniakami załatwia kurczaka. Z powodu swojego wyglądu nie budzi entuzjazmu uratowanych mieszkańców, co nie przeszkadza jej jednak grzecznie podziękować wielmoży za posiłek. W ogóle, jest urocza, ze swoim uproszczonym sposobem mówienia (Mao!) i takąż mimiką (oczka!).

Dziewczęta oddalają się z godnością, by niemal natychmiast wpaść w ręce patrolu rycerzy tego królestwa, mniejsza na razie o nazwę. Choć początkowo sytuacja wygląda niewesoło – kraty, zamki, dyby – komendant miejscowego garnizonu, Hawthorn Grator, okazuje się człowiekiem o szerokich horyzontach i łatwo daje się przekonać, że Frau nie jest niebezpieczna, skoro obroniła Sally i wieśniaków, a w dodatku okazała dobre wychowanie. Sam jest do tego zmuszony, bo dziewczyny w ramach przeprosin za niesłuszny areszt żądają postawienia im obiadu. To klasyczny, ale udany element komediowy – natomiast zupełnie nie rozumiem, czemu miała służyć scenka z Sally w objęciach ośmiornicy (tak, TEGO RODZAJU objęciach), zresztą przez nią samą wyobrażona na widok owego morskiego stwora na straganie.

Cóż, do postawienia obiadu na razie nie doszło, bo mury rozwaliła właśnie para dość kontrastowo wyglądających oni: przerośnięty i, jak się okaże, morderczy oraz zbyt gadatliwy mors i bishoujo z okiem Saurona robiącym skutecznie za działo artyleryjskie (po jego użyciu zmniejsza się do postaci dziecka i też nie wiem, czy to ma być zabawne, czy na poważnie). Sally znów wpada w dziwny stupor, a Frau znów leci jej w sukurs, natomiast Hawthorn zachowuje się zdumiewająco rozsądnie jak na taką serię, bo migiem zabiera dziewczynę z placu boju i zaczyna organizować ewakuację mieszkańców miasta.

Jednak walecznej Frau tym razem nie idzie zbyt dobrze, nawet nakama power okazuje się niewystarczająca na tę chodzącą górę arogancji; urocza zajączka już-już żegna się ze światem, kiedy Sally wreszcie (do trzech razy sztuka) przechodzi w inny stan świadomości i ujawnia nieoczekiwanie zdolność do siekania oni na plasterki, i to z uśmiechem na ustach. Dość przerażającym, trzeba przyznać. Tajemniczy głos z offu przywołuje początek japońskiej opowieści o chłopcu zwanym Momotaro i zadaje pytanie: a co, gdyby owoców brzoskwini, dających moc zwalczania demonów, było więcej?

Odpowiedź na to pytanie poznamy zapewne w kolejnych odcinkach, ja na razie jestem dość pozytywnie nastawiona do zapoznania się z nimi, mimo niezbyt miłego zaskoczenia ową przebitką na ero-ośmiornicę. Przynajmniej nie jest to poziom Zabójcy Goblinów (znany mi zresztą tylko z opowieści), a inne zastrzeżenia są raczej drobne (irytujący zachowaniem mors, idiotyczny kurczak). Co ważniejsze, dotychczas poznane postaci wydają się sympatyczne, w miarę ogarnięte i mające jakąś tam osobowość; być może nawet się pod tym względem rozwiną… A co, nadzieję zawsze można mieć, a przynajmniej na początku. Graficznie wygląda to i rusza się całkiem nieźle (nawet hojne przednie wyposażenie Sally ulega w jednej scenie właściwemu zniekształceniu), dźwiękowo także brzmi dobrze; jeśli chodzi o ewentualne gore, to krew z rozmaitych brutalnie potraktowanych delikwentów co prawda sika, ale ekranu nie zalewa, a flaki póki co nie latają. Zatem zobaczymy za tydzień, jak się to potoczy.

Comments on: "Peach Boy Riverside – odcinek 1" (1)

  1. Onkei said:

    Sensu nie ma, ale ogląda się przyjemnie.
    W takich światach fantasy przepakowanych potężną magią zawsze mnie zastanawia, po co budować wielkie mury, skoro przychodzi byle jaki potwór i jednym uderzeniem mur rozwala. Tak, to był byle jaki potwór. Potężnego potwora zobaczymy (o ile anime trzyma się mangi) w drugim albo trzecim odcinku i on zmiecie całe miasto.

Leave a comment for: "Peach Boy Riverside – odcinek 1"