Koroshi Ai – odcinek 1

Cóż, mój problem z tą serią polega na tym, że bardzo na nią czekałam – znając i lubiąc mangę – i na razie nie mogę powiedzieć, że jestem z efektu tego czekania zadowolona. Co gorsza, nie bardzo umiem sobie wyobrazić, by na kimś nieznającym oryginału (co implikuje wiedzę, że postaci oraz ich relacja z czasem bardzo zyskują) to otwarcie wywarło dobre wrażenie – chyba raczej przeciwnie…

Punkt wyjścia jest interesujący i z potencjałem: młoda łowczyni nagród Chateau Dankworth (w tym świecie to chyba oficjalny i może nawet ozusowany zawód) wpada na dość znanego w półświatku zabójcę do wynajęcia, znanego pod nazwiskiem Song Ryang-ha. Ten zaś… tak jakby zakochuje się w niej od pierwszego spojrzenia, co objawia się jednak czymś, co trudno nazwać inaczej niż stalkingiem (na szczęście głównie poprzez telefony) tudzież próbami zdobycia jej uwagi za pomocą podsyłania jej namiarów na poszukiwanych osobników. W ten właśnie sposób wymusza na niej „randkę” w Boże Narodzenie, zakończoną całkiem grzecznie jak na to, co się zapowiadało. Gdyby nie to, że wiem, jak wygląda dalszy ciąg – Ryang-ha ma bardzo wiele na sumieniu, ale gwałcicielem nie jest – miałabym chyba naprawdę okropne odczucia przy oglądaniu tego. Wydaje mi się, że dałoby się to przedstawić subtelniej – przede wszystkim wolniej i z mniejszym natężeniem nachalności ze strony mężczyzny, który wcale nie potrzebuje pistoletu czy też „lisich” oczu, żeby wywołać w kobiecie (nawet noszącej niewiele mniejszy pistolet oraz paralizator) poczucie zagrożenia. Szkoda. Nie zdziwię się, jeśli wiele dziewczyn zakończy seans na pierwszym odcinku; nie wiem, jakie wrażenia odniesie męska część widowni, ale nie wydaje mi się, żeby dużo lepsze, bo i pod innymi względami nie jest wcale oszałamiająco; przede wszystkim brakuje temu wdzięku i humoru, który pamiętam z oryginału i który ratował tę dość kontrowersyjną sytuację. Dla ścisłości, akcja odcinka ogranicza się w zasadzie do tego, co opisałam w trzech pierwszych zdaniach tego akapitu, co samo w sobie nie najlepiej o niej świadczy.

Grafika ogólnie, projekty postaci, tła (wypełnione, acz statyczne) i animacja są na w miarę przyzwoitym poziomie, to znaczy jak się wpatrzeć, uchybienia się dostrzeże, ale nie przeszkadzają specjalnie, podobnie jak oczywiste oszczędności standardowymi sposobami (na szczęście bez bąbelkujących abstrakcyjnych plansz). Zgaszona kolorystyka pasuje do historii z półświatka. Muzyka… chyba jakaś była, nie zwróciłam uwagi, zajęta swoim dyskomfortem, chociaż opening, a przynajmniej jego początek, miał fajny bondowski sznyt. Co do seiyuu, nie mam jeszcze zdania – Chateau jest wycofana, bo jest, nie tylko z powodu namolności Ryang-ha, więc gamy emocji na razie nie zaprezentowała; jej partner wypada pod tym względem lepiej, co jednak oznacza, że głosem też robi wrażenie typa spod ciemnej gwiazdy…

W odcinku pojawiają się jeszcze dwie ważne dla fabuły postaci: szef Chateau i jego podwładny, niejaki Jim, postać w zamyśle komediowa, tutaj lekko dziwaczna, nie tylko z racji „obcego” akcentu, ale i… braku zarysowanych ust (serio, w mandze wyglądało to lepiej). Obaj wypadli… bezbarwnie. Ponadto dostaniemy dość wyraźną sugestię, że w przeszłości Chateau jest jakaś tragedia, która będzie zapewne ważna dla fabuły, a ending wzmacnia to wrażenie, pokazując oboje głównych bohaterów jako dzieci.

Cóż, przyznam, że jestem ogólnie rozczarowana, ale zamierzam oglądać dalej; w kolejnym odcinku akcji będzie więcej i bardziej sensacyjna, więc mam nadzieję, że wrażenia ogólnie będą lepsze. A teraz chyba wrócę do mangi…

Leave a comment for: "Koroshi Ai – odcinek 1"