Pamiętacie, jak w pierwszym odcinku Lawrence’a i Cecilię złapał deszcz i pastor czym prędzej zaniósł świętą panienkę do domu, by się nie przeziębiła? Jej się udało uniknąć choróbska, takiego szczęścia jednak, po przejściu kolejnej ulewy, nie ma Abel. Lawrence jest zmuszony odprawić mszę samodzielnie, bo Cecilia decyduje się zostać przy chorym. Opieka się przydaje i Abel szybko wraca do zdrowia, tak jak i do delikatnych prób popychania znajomych ku sobie. Proponuje na przykład, aby na spotkanie z przyjaciółmi pastor zabrał Cecilię, przedstawiając ją w jedyny właściwy sposób, zaś gdy przychodzi pora na wyjście do miasteczka (konieczność oddania szalika wiernemu), stwierdza, że lepiej będzie, jeśli zostanie w kościele. Problem polega na tym, że zarówno Lawrence, jak i Cecilia nie grzeszą bystrością i odznaczają się wyjątkową nieumiejętnością odczytywania znaków, więc pomoc przyjaciela niewiele daje, a że też nie chce on działać wprost (co również, nie wątpię, zostałoby błędnie zinterpretowane), najprawdopodobniej na zrozumienie swoich uczuć i wyznanie miłości przez bohaterów poczekamy sobie do ostatniego, względnie przedostatniego odcinka. No ale przecież o to w tym chodzi.

 

Tak więc bohaterowie we trójkę zmierzają oddać zgubę, a że cel znajduje się po drugiej stronie rzeki, czeka ich długi spacer, podczas którego m.in. zaliczają wizytę u wróżki. Sprawy się komplikują, gdy Cecilia przez przypadek niszczy sobie strój – Lawrence wysyła ją z napotkaną kobietą po nowe ubranie, z Ablem zaś kontynuuje marsz. Z pomocą klientek sklepu, początkowo bardzo niezgodnych, jaki ubiór najlepiej pasuje do dziewczyny, Cecilia dokonuje najlepszego zakupu. Ten epizod nie może się oczywiście nie skończyć bez słów „wyglądasz uroczo”, choć trzeba było nieco Lawrence’a przycisnąć… (no mówię, nieogarnięty). W międzyczasie święta panienka spotyka przybyszkę z innej wioski, która szuka pewnej osoby. Potem dowiadujemy się, że chodzi właśnie o protagonistkę.

Jeśli miałabym określić serię jednym słowem, to najlepiej by pasowało określenie „mdła”. Po drugim odcinku moje wrażenia były pozytywniejsze niż po pierwszym, głównie ze względu na Abla, który, choć może nie jest jakoś bardzo oryginalną postacią, to jednak ratuje tę serię od bycia nudną szmi… przepraszam, nudną jednosezonówką. W trzecim odcinku było podobnie, tylko sceny z nim sprawiały, że dałam radę przeżyć seans. No i pojawienie się nowej postaci, całkowicie bez ironii liczę, że również wniesie coś świeżego do relacji między Lawrence’em a Cecilią. Bo protagoniści sami w sobie są zwyczajnie nudni, pastor jest za idealny i za miły, Cecilia za słodka, słuchanie zaś dialogów między nimi to prawdziwa udręka. Z czystej ciekawości zerknę na kolejny epizod, żeby zobaczyć, o co chodzi z nową panną, ale jeśli nie nadejdzie przełom, bez bólu pożegnam się z serią. Innych też nie zamierzam zachęcać do spróbowania przygody z anime.

Kandydaci ruszają do zamku Urum, gdzie w walce ze skrzydlatymi ludźmi ma zostać wyłoniony nowy władca demonów. Droga nie jest może długa (sądząc z mapy: czterodniowa), ale za to prowadzi przez toksyczne pustkowie zamieszkane przez potwory i przez pradawne tunele zamieszkane przez gorsze potwory. Tymczasem agentka wywiadu zapuszcza się głębiej w tereny ludzi, a kierownictwo gra w planszówki i wymienia się informacjami.

Odcinek ma dwa fundamenty. Pierwszym jest światotworzenie. Wcześniej Helck był raczej oszczędny w tym temacie, teraz dostarcza nam sporo informacji o krainie demonów, jej florze i faunie (spoiler: chce cię zjeść). Drugi fundament to komedia, budowana głównie na kontraście między podejrzliwością Vermilio i Hyurą, a dobrodusznością Kenrosa i Helcka. Zarazem humor stał się mniej absurdalny, a bardziej przyziemny.

Sceny akcji są średnie. Nie są złe w porównaniu z innymi anime, ale też nie wybijają się. Seria wyraźnie wychodzi z założenia, że w walce nie chodzi o graficzne wodotryski, tylko o podbudowę.

Helck zapowiada się na ciekawą komedię fantasy, która w moim odczuciu próbuje flirtować z poważniejszymi gatunkami, ale raczej nie znajdzie w sobie dość dramatyzmu, by poza czystą komedię wyjść. Nie jest to zarzut – jako zbiór gagów seria działa, a nuta tajemniczości daje jej myśl przewodnią. Polubiłem Vermilio i zamierzam razem z nią uważnie przyglądać się Helckowi. Zarazem zdaję sobie sprawę, że seria jest zbudowana głównie na gadaniu. Nie każdemu to podejdzie.

Zdecydowanie nie spodziewałem się, że większość odcinka numer 3 będzie miała miejsce… w burdelu. Powód jest taki, że Tokio zabiera Kanatę do Desire, wielkiego miasta-ośrodka rozrywki, aby go rozprawiczyć w tamtejszym przybytku uciech. Funkcjonowanie czegoś takiego w świecie, gdzie ponoć ludzkość ledwo wiąże koniec z końcem, wydaje się mało prawdopodobne, no ale franczyza ta nie udawała i wcześniej, że świat przedstawiony będzie w niej przesadnie spójny. Jako atrakcja dla widza Desire daje radę. Wracając do wątku, Kanata propozycję przyjmuje z zażenowaniem, ale daje się zaciągnąć. Byłbym jeszcze bardziej zaskoczony, gdyby Kanata ostatecznie skorzystał, ale nie, przez pół odcinka czeka w kolejce, po czym atakują potwory i wizyta zostaje odwołana.

Brzmi to mało porywająco, ale sporo dzieje się w międzyczasie. Zaraz przed tym, jak Tokio porwał Kanatę, Ellie planowała zabrać go na misjo/randkę, jest więc wściekła i rusza z odsieczą, po drodze spotykając androidkę Schnee. Kanata, czekając na usługę, poznaje zaś jej pilota Kamena, który zdaje się ekscentrycznym typkiem, ale jak okazuje się szybko po ataku potworów, niesamowicie skutecznym w walce.

Po trzecim odcinku miło byłoby wiedzieć, o czym będzie fabuła, ale wiemy o tym relatywnie mało. Kanata chce zostać lepszym pilotem, Noir chce odzyskać wspomnienia, innych większych wątków na razie brak, a i w tych niezbyt wiadomo, jakie bohaterowie mają w związku z nimi plany. Przedstawiono za to porządnie postacie, i to one są najważniejszym powodem, dla którego chce się oglądać dalej. Specjalnie skomplikowanego charakteru nikt z nich na razie nie przedstawia, jednak w ramach tej prostoty są naprawdę sympatyczni. Naprawdę nieźle napisano im dialogi, animatorzy dali w siebie wszystko w animowaniu ich emocji, a i seiyuu niezmiennie robią dobrą robotę.

Szkoda, że aspekt science-fiction i świat przedstawiony są traktowane po macoszemu. Walki są przedstawione niezmiennie efektownie, ale tym razem byłyby zdecydowanie bardziej emocjonujące, gdyby chodziło w nich o coś więcej niż „atakują potwory, dzień jak co dzień, rozprawmy się z nimi”. Wracając do growego pochodzenia serii, to subquest, i to z gatunku takich, o których się szybko zapomina. Nie chciałbym jednak brzmieć zbyt negatywnie, to niezmiennie sympatyczna seria, którą z przyjemnością się ogląda (choć nie ze szczególnym zaangażowaniem), i ma też duże szanse pozostać taką do końca.

W trakcie szkolnego lunchu uwadze Earnest nie umyka zażyłość Blade’a i Sophie. Nie ma jednak czasu na większe fochy, bowiem do stolika przysiada się poznana wcześniej czwórka uczniów, ciesząca się z przejścia na poziom zaawansowany. Miłe docinki i rozmowy oraz plotki o tym, że król-dyrektor przywiózł na teren szkoły prawdziwego smoka przerywa nagły hałas dobiegający z korytarza.

 

Okazuje się, że właśnie szaleje rzeczony smok, budząc popłoch i przerażenie. Ale nie u Blade’a, który nonszalancko po prostu go zdziela pięścią, wbijając w podłogę – całkiem jak zwykły i normalny uczeń. Większe jednak zdziwienie zebranych budzi zamiana smoka w małą dziewczynkę, która rzuca się na bohatera i nazywa go rodzicem. Jak się potem okazuje z informacji wygrzebanych o smokach przez Earnest, młode smoków respektuje tylko ludzi, którzy je pokonali i traktować mogą silniejszego od siebie jak rodzica. Tym oto sposobem Blade zostaje rodzicem małej smoczycy, która nie uważa innych za godnych uwagi, tym samym koncentrując się wyłącznie na bohaterze w każdym aspekcie życia, a jednocześnie jest bardzo samotna. I to właśnie Blade (przy pomocy Earnest) w końcu wpadnie na pomysł, jak problem samotności rozwiązać.

Obrazki są jeszcze ładne i trzymają ten poziom co w poprzednich odcinkach. Natomiast, jak już wspominałam poprzednio, seria pod względem tonu opowieści jest szalenie nierówna. Tym razem widać to w mniejszym stopniu, jednak znów mamy skakanie od kawałków pisanych typowo pod fanserwis, do poważniejszych kwestii, przez jakieś szkolne okruchy życia z przypadkowym wetknięciem SD-czkowych wygłupów (choć z prośbą bohatera o przypadkowe przysmażenie tego gościa w loży VIP-ów to bym się zgodziła). Nie wiem nadal, co jest zamiarem twórców tworzących ten tytuł – jak na razie jest to sałatka, z której można od czasu do czasu wydłubać jakiś smaczek. Jako całość u mnie na razie uczucia budzi mieszane, pozytywne głównie ze względu na bohaterów, którzy nie wykazują się zanikiem szarych komórek, a obojętne ze względu na nieokreślony ton opowieści, niemogącej się zdecydować, czym ma w końcu być.

 

Telefon Akiry odzyskuje połączenie z internetem, co motywuje go tego, aby odezwać się do starych znajomych, z którymi nie był w stanie utrzymywać kontaktu przez wykańczającą pracę. Jednym z nich jest Kenchou, najlepszy przyjaciel Akiry z czasów studenckich, z którym jako jedynym udaje się mu skontaktować. Wyrusza więc do Shinjuku, aby spotkać się ze starym kumplem i odhaczyć kolejną rzecz z listy.

Trzeci odcinek kontynuuje to, co zaczął drugi, to znaczy wprowadza kolejnego głównego bohatera, tym razem w postaci umięśnionego i lubiącego się rozbierać Kenchou, który, podobnie zresztą jak Akira, wcale nie był zadowolony ze swojego życia przed apokalipsą. Wydaje się, że także i on w nowej rzeczywistości odnajdzie prawdziwą wolność.

Niestety, moje przewidywania sprawdziły się, a seria bardzo szybko straciła jakość, która jeszcze w miarę utrzymywała się tydzień temu. Najnowszy odcinek to już festiwal słabych rysunków, mało interesujących kadrów, a przede wszystkim kulejącej animacji. Jeśli coś w tym odcinku próbuje się ruszać, to najczęściej kończy się to sekwencją następujących po sobie rysunków, które ani trochę do siebie nie pasują, nie ma w nich żadnej konsekwencji. Najlepszym przykładem zdecydowanie jest scena, w której Akira wyłania się zza pleców Kenchou – fryzura i gogle Akiry praktycznie co klatkę zmieniają kształt. Widać, że brakowało twórcom po prostu czasu na ewentualne poprawki – w normalnych okolicznościach coś takiego nie miałoby prawa przejść przez nadzorcę animacji i zostać zatwierdzone.

Oczywiście, jak to u Kojimy, do gry wszedł outsourcing, bo od zeszłego tygodnia w produkcji jego ekipę wspiera studio Shaft. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wygląda to w tym momencie na… pełnoprawną koprodukcję. Trudno uwierzyć w to, żeby były to działania planowane, raczej potrzeba szybkiego łatania dziur.

O fabule nie da się po tych trzech wprowadzających odcinkach napisać nic odkrywczego, ot, bardzo klasyczna opowiastka z zombi w roli głównej, która jednocześnie stara się krytykować panujący w naszej rzeczywistości system oraz korporacyjną kulturę pracy, za co oczywiście spory plus. Poza tym jednak nie ma tu niczego, co wyróżniałoby tę historię na tle innych opowieści o żywych trupach, ale tak jak pisałem ostatnim razem – nic w tym złego, dopóki seria dostarcza dobrej rozrywki.

Moim zdaniem Zom 100 akurat z tym radzi sobie całkiem nieźle, ale trudno nie zwracać uwagi na podupadającą stronę produkcyjną, za pomocą której przecież w pierwszym odcinku ekipa była w stanie dostarczyć tej rozrywki w najlepszym możliwym jej wydaniu. Obawiam się, że jeśli już teraz brakuje tej mocy, to nic już tej serii nie uratuje, przynajmniej w moich oczach. Bo choć się oczywiście tego spodziewałem, to jednak ten dysonans już na tym etapie jest zbyt ogromny i mam wrażenie, że jeśli nic się w tej kwestii nie poprawi (a raczej będzie tylko gorzej), to ostatecznie o Zom 100 będzie mówiło się najczęściej w kontekście zmarnowanego potencjału.

Keitarou w końcu zobaczył, co kryje pokój Yayoi, po czym zrejterował. Wraca jednak, tłumacząc sam sobie, że musi mieć pewność, że jego przyjaciółce, Eiko, u której mieszka Yayoi, nic złego się nie stanie –  widać, że coś go tu przyciąga. Buntuje się jednak przed kolejnym wyjazdem do nawiedzonego miejsca, dziewczyny jadą więc same, ustalając po drodze, że zajmą się ściągnięciem klątwy z Keitarou, bo – okazuje się – jest taka możliwość. Yayoi, całkiem jakby ją podmienili, pakuje się w środek kłopotów, którym nie jest w stanie dać rady – w ręce zawiadującej duchami niemowląt bogini. Eiko pędzi więc po Keitarou, żeby uratował dziewczynkę. Chłopak w pierwszej chwili wzbrania się, ale rusza na ratunek, usłyszawszy, że Yayoi chciała zdobyć coś na usunięcie jego klątwy. Jak ta fabuła jest prościutko, wręcz prymitywnie poukładana.

Pod koniec odcinka wszyscy osiągają porozumienie, a Keitraou z widzem dowiadują się, na jakich zasadach działa armia duchów w pokoju Yayoi. Poza tą informacją odcinek jest śmiertelnie nudny, a wydarzenia w pełni przewidywalne, poza tym zaczyna się sypać więcej elementów. Stężenie wzruszających, pełnych emocji dialogów o obronie przyjaciół itp. przekracza granice dobrego smaku i staje się śmieszne. Yayoi bardzo wygodnie przestaje być przepakiem na czas, który twórcy potrzebowali, żeby do akcji wszedł Keitarou. Postaci są mało przekonujące w swoich zachowaniach i decyzjach. Muzyka z całych sił stara się brzmieć strasznie i niepokojąco w scenach z duchami, ale przegina tak, że robi się z tego komedia. Stopklatki mnożą się na potęgę.

Pierwszy odcinek był w porządku, można nawet powiedzieć, że obiecujący, ale potem jest już tylko gorzej. Twórcy nie umieją wzbudzić strachu (a w drugim odcinku nawet obrzydzenia), nie potrafią budować napięcia, za to świetnie sobie radzą z jego ubijaniem za pomocą głośnej muzyki, sztywnych, sztucznie emocjonalnych dialogów i kulejącej animacji (te przesuwające się klatka po klatce po ekranie duchy…). Jedyną nadzieją dla tytułu jest to, że trzeci odcinek zamyka dłuższe wprowadzenie, stabilizując relacje między postaciami, co może oszczędzi nam konfliktów i dialogów z generatora w kolejnych odcinkach. Może zamiast tego twórcy skupią się na sprawach z duchami (i wprowadzaniu nowych postaci). Ale to już tylko najwytrwalsi zobaczą.

Szczerze mówiąc, o ile odcinek pierwszy wydał mi się potwornie monotonny, o tyle odcinek drugi zdołał mnie przekonać do sięgnięcia po ciąg dalszy. Miałam nadzieję, że tytułowy uzdolniony kot zostanie wpisany w jakiś szerszy kontekst, a fabuła zacznie uwzględniać udział dodatkowych aktorów, wprowadzających choćby odrobinę życia. Niestety, to może w odcinku czwartym, ten bowiem składał się z powtarzalnej rutyny codziennego dnia Yukichiego i Saku.

Na początek Saku podejmuje desperacką decyzję o tym, że powinna się nauczyć gotować (w dużej mierze zmotywowana zachwytami kolegów, przypisujących jej autorstwo prześlicznych bento i pysznych ciasteczek). Jak się okazuje, przyrządzenie dania polegające na wbiciu surowego jajka na (przygotowany już dla niej) ryż i doprawienie sosem sojowym i szczypiorkiem przekracza jej możliwości… Szczerze mówiąc, zirytował mnie ten epizod bardziej niż rozbawił. Po pierwsze, o ile toleruję (słabo) komediowe przerysowanie motywu „katastrofa w kuchni”, o tyle zupełnie nie śmieszy mnie pokazywanie dorosłego człowieka niezdolnego do wykonania najprostszej sekwencji czynności. Po drugie, akurat rozbicie surowego jajka tak, żeby nie rozwalić żółtka i nie nakruszyć skorupek, jest – owszem – rzeczą wymagającą pewnej wprawy i tu Saku ma pełną rację, że można by znaleźć „prostszy” przepis. Dalej oglądamy mniej udany dzień z życia Yukichiego, kiedy różne rzeczy nie idą tak, jak powinny (ale i tak radzi sobie ze wszystkim). Ostatnia część to efekty przemoknięcia Saku, czyli bohaterka złożona straszliwą niemocą w postaci przeziębienia. A co z obiecanym wypadem do akwarium? W następnych odcinku, tak jak pisałam wyżej.

Nie przekonuje mnie ta seria i nic na to nie poradzę, chociaż jestem zirytowana, bo powinna mi się podobać. Może naprawdę odpowiada za to niepotrzebne „uartystycznienie”, takie jak dziwaczne kąty, niepokojące kadrowanie (scena zażywania tabletki przeciwgorączkowej została pokazana prawie jak próba samobójcza), a w szczególności obca, przygaszona paleta kolorystyczna, która poważnie utrudnia wykreowanie ciepłego i relaksującego nastroju charakterystycznego dla serii typu iyashikei? Wydaje mi się, że chyba tutaj fabuła próbuje celować, bo tylko w ramach tego gatunku monotonna powtarzalność powszednich scen z życia jest znośna. W sumie jednak – i to chyba mój najpoważniejszy zarzut – właściwie to nie wiem, co twórcy chcą mi pokazać. Satyrę? Komedię? Okruchy życia? Poprawiające nastrój iyashikei? Chyba jednak mnie to nie interesuje, chociaż mam wrażenie, że to w znakomitej większości problem adaptacji, a nie materiału źródłowego.

Pobity przez yakuzę Yahiko zostaje zabrany do ich siedziby na spotkanie z szefem, który próbuje mu „wyperswadować” porzucenie kariery kieszonkowca. Chłopak jednak stawia się tak bardzo, że prawie kończy swój ziemski żywot z rąk zastępcy szefa. Prawie, bowiem w ostatniej chwili przybywa Kenshin i uprzejmie prosi o wydanie dzieciaka. Po czym dostarcza go do Kaoru jako nowego ucznia.

Yahiko się oczywiście boczy, bowiem uważa, że sam sobie by poradził, a po drugie, co on tu jakiejś baby będzie słuchał, skoro chce być tak silny jak Kenshin! W kolejnych dniach próby jakiejkolwiek nauki czy treningu spełzają na niczym właśnie przez przez negatywne nastawienie Yahiko. Do czasu, gdy chłopak widzi na własne oczy, jaką postawę i jakie wartości prezentuje Kaoru i jej dojo w obronie swoich byłych uczniów, po czym zmienia swoje nastawienie. Troszeczkę.

Ruroni Kenshin w nowej odsłonie będzie miał zarówno wszystkie wady, jak i zalety starszych wersji. Lepsza grafika, wsparta wykorzystaniem komputera, może trochę dynamiczniejsze sceny walki, czasem kadrowanie jak żywcem przeniesione z mangi, dalej utrzymują ten sam klimat i radują fanów. Fabuła także się nie zmienia, po kolei odhacza kolejne punkty zwrotne, nie spiesząc się, tym bardziej, że adaptacja zapowiadana jest na praktycznie 1:1, może z jakimiś minimalnymi skrótami, ukłon i oczko do starych wyjadaczy, wychowanych na starszych tasiemco-shounenach. Niestety właśnie to może być jednocześnie wadą dla nowszych, bardziej niecierpliwych widzów – tempo, epizodyczność i powtarzalność niektórych elementów fabuły, łącznie z obowiązkowymi wstawkami komediowymi, do których trzeba po prostu przywyknąć. Tokio jest duże, ma mnóstwo małych gangów, yakuzę, polityków, dużych gangów, byłych i aktualnych wojskowych, policję, średnich gangów, byłych samurajów, innych rouninów, mieszkańców potrzebujących pomocy, podróżników potrzebujących pomocy, ludzi, co głupio zrobili, i rzezimieszków, i gwarantuję, że każdy, kto nadepnie Kenshinowi i jego szlachetnym poglądom na odcisk, dostanie łomot. W każdym odcinku. I jeśli ktoś chce się zapoznać z tym tytułem (w sumie klasykiem), to należy być na to przygotowanym.

W tym tygodniu zamiast na Humanoidach seria skupia się na robotach służących w różny sposób i ludziom, i androidom, zadając przy tym pytanie, czy mogą odczuwać emocje. Odcinek przedstawia nam dwie historie. Pierwsza opowiada o młodej Humanoidce Shizuce, która wynajęła robota do towarzystwa, Joego. Ich kilkuletnie współżycie kończy się, gdy dziewczyna zakochuje się w człowieku. Joe, jako robot zaprogramowany, aby umilać czas kolejnym kobietom, przyjmuje ze spokojem konieczność rozstania, Shizuka natomiast czuje wobec niego spore wyrzuty sumienia. Bohaterem drugiej historii jest dorastający Kenji, któremu mama w dzieciństwie podarowała robota-misia Poppo. Choć początkowo kobieta była bardzo zadowolona z prezentu dla synu (dzięki Poppo miał czuć się mniej samotny), z czasem zaczęło jej przeszkadzać przywiązanie dziecka do zabawki. Chłopiec i miś obiecali sobie, że będą ze sobą na zawsze. Wkrótce jednak do Poppo „wracają” wspomnienia z życia z małą Yuki, jego właścicielką sprzed ponad dwudziestu lat – Kenji na krótko przed operację mającą naprawić problem decyduje się odmówić doktorowi Sudou. Późniejsze wydarzenia z nierozłącznymi przyjaciółmi każą się zastanowić, czy użytkowe roboty to jedynie produkty wykonane w określonym celu, czy może mimo wszystko potrafią przywiązać się do swoich właścicieli. Poppo, próbując pomóc zasypiającemu na zimnie Kenjiemu (chłopiec uciekł z domu, żeby rodzice nie oddali misia), prawie „ginie” po kołami samochodu; na szczęście zostaje odratowany w klinice. Świadomość, że robot starał się chronić chłopca, zmienia nastawienie mamy do zabawki. Później też razem z Kenjim pomaga mu „spotkać się” z Yuki.

Bynajmniej nie zaskakuje mnie małe zainteresowanie tą serią – lato, gorąc, komu by się chciało oglądać anime poruszające trudne tematy, do tego epizodyczne (w nadrzędnej fabule nie posunęliśmy się w tym odcinku ani trochę) i ze średnią oprawą graficzną (ale za to muzyka świetnie dopasowana). Zresztą, patrząc, jakie tytuły obecnie rządzą – łatwe, miłe, niewymagające myślenia – tym bardziej trudno się dziwić, że większość fanów anime omija AI no Idenshi szerokim łukiem albo szybko się od niego odbija, albo co prawda ogląda, ale bez większego zainteresowana, gotowa rzucić srogą oceną 5/10. Zawsze fajnie się człowiek czuje, będąc w tej nielicznej grupce osób zaintrygowanych danym dziełem… Bo mi się podoba – nie tak, by piać z zachwytu i zachęcać każdego do seansu, po prostu to dobra produkcja mierząca się z różnymi zagadnieniami z zakresu AI i wzajemnego oddziaływania jej i ludzi na siebie. Nie wątpię, że kolejne odcinki – o ile seria nagle nie zdecyduje się zostawić pobocznych historii i skupić się na wątku doktora Sudou – przyniosą jeszcze bardziej odmienne sprawy, które będę pilnie śledzić. Na duży plus należy uznać, że seria nie wyjaśnia wszystkiego łopatologicznie, co najlepiej przejawiło się w związku z Yuki, gdy widz bez zbędnych słów domyśla się, co się z nią stało. Aha, od razu też mówię, że piszę z punktu widzenia osoby, która na swoim koncie nie ma za dużo tytułów o sztucznej inteligencji (m.in. „A.I. Sztuczna Inteligencja” Spielberga – zresztą, w odcinku znajdziemy nawiązania do filmu). Jeśli ktoś siedzi w tematyce znacznie dłużej, może odbierać AI no Idenshi mniej entuzjastycznie.

Słusznie przypuszczałam, że wytrzepany z goryla przedmiot przyda się Ryoucie bardziej niż tyczka bambusowa, otrzymuje on bowiem ni mniej ni więcej tylko rewolwer i zapas kul. Bohater oczywiście postanawia wypróbować go w Nihonium i zdecydowanie ułatwia mu on życie w walce z zombiakami.

Następnie wraz z Emily udaje się na trzeci poziom zwykłego lochu, gdzie potwory rzucają dyniami. I tu ku swemu przerażeniu poznaje stronę towarzyszki, z jaką nie chce mieć do czynienia – wpadającej w szał bezwzględnej morderczyni, pałającej żądzą zniszczenia wroga wszelkimi dostępnymi środkami. Bo nic nie wywołuje tak skrajnych uczuć, jak stada karaluchów…

W każdym razie, łup dyniowy zostaje zdobyty, a przy okazji Ryuota zyskuje w Gildii kolejne informacje dotyczące miejsc i sposobu pojawiania się potworów i uzyskiwania przedmiotów z nich.  Oczywiście prowadzi to do serii kolejnych eksperymentów i wniosków co do uzyskiwania nagród, bardzo przydatnych dla bohatera.

Jak na razie Ryouta radzi sobie nieźle i dobrze kombinuje, powoli pnąc się do góry po szczebelkach kariery. Miłe jest to, że nie zadziera nosa z byle powodu i nie przechwala się zdolnościami i tym, co on to nie może (bo nie może, ale kiedyś pewno będzie). Fakt, że jest on, a raczej jego zdolności, ewenementem w tym świecie, ale jednocześnie pozostaje bardzo normalnie zachowującym się dorosłym osobnikiem, tak samo Emily, która mimo moich wcześniejszych obaw nie okazała się irytującą panienką. Jak na razie nie jest to jednak seria ani tchnąca nowością, ani bardzo ciekawa, ot kolejny isekai w dziwnym świecie. Jeśli ktoś jest fanem tego typu rozrywek, może rzucić okiem, ale fajerwerków tu nie ma, raczej okruchy życia (w tym ponure scenki z pracy w korpo). Level 1 wzbudziło przynajmniej na tyle moją ciekawość, że może zajrzę co dalej, z czystej ciekawości, czy może na którymś kolejnym poziomie lochów rzucą jakieś mięso.