Adonis po uwolnieniu przez Dorokę praktycznie natychmiast wprowadza swój plan zemsty na ludziach w życie, poczynając oczywiście od strażników próbujących go nieudolnie powstrzymać. Czy zabija też dziewczynę? Oczywiście że nie, w końcu to jedna z głównych postaci; ba, nie tylko jej nie eliminuje, ale zamiast tego przekuwa jej kajdany. Późniejsze tłumaczenie, że pochodzi spoza Redii, brzmi mało przekonująco, bo o ile dobrze zrozumiałam, polowania na czarownice odbywały się na całym świecie. Tak czy inaczej, drogi tych dwojga na razie się rozchodzą (spokojnie, nie na długo); Adonis po odzyskaniu swojego magicznego pióra bierze się za niszczenie miasta.

A jak się bierze, to na całego! Najpierw wysyła w jeden budynek coś w rodzaju ogromnego pocisku. Następnie tworzy giganta, za którego pomocą zrównuje wszystko z ziemią i dla żadnego człowieka nie ma litości. W międzyczasie, jak tak sobie protagonista poczyna z rosnącą satysfakcją, dowiadujemy się nieco o jego magii. Jako że nie jest wiedźmą, może używać jedynie magii pisemnego przywołania, czyli przywoływać różne przedmioty za pomocą wspomnianego pióra. Innymi słowy, nie wyczaruje sobie ładnych kręgów, tylko musi korzystać z prawdziwych rzeczy; dosyć ironiczne (znaczące?), że wybiera na ogół zdobycze ludzkiej technologii (broń itp.). Przez dziesięć lat niewoli obmyślał najlepszy sposób odwetu, ale jak widać czasu starczyło mu wyłącznie na opracowanie najprostszego planu – zniszczenie wszystkiego wokół w drodze do głównego celu, cesarza Goethego.

W drugim odcinku widzimy władcę zupełnie innego niż poprzednio. Wyczerpany nieuleczalną chorobą, zdaje się akceptować nadchodzącą śmierć. Niczego jednak nie żałuje, w tym przede wszystkim eksterminacji czarownic, bez tego bowiem, jak twierdzi, ludzkość nie mogłaby się posunąć do przodu. Troskliwa żona zapewnia go, że imperium jest bezpieczne, a tymczasem Adonis powoli zbliża się do pałacu. Ministerstwo Obrony Narodowej, na czele z dowódcą i wicedowódcą NSB, Yamato i Yuki (bratem i siostrą) wysyła za nim dowódcę Agencji Obrony Stolicy, Eekhouta. Wcześniej mężczyzna bez mrugnięcia okiem „zaprowadza porządek” w obozie Mayhem (to jest tam, skąd uciekli Adonis i Doroka), likwidując zarówno osadzone, jak i komendanta z podwładnymi. Nie jednak Eekhout ani nie poboczni żołnierze powstrzymują Adonisa przed dalszym marszem – choć trafienie pociskami w giganta na pewno ma spore znaczenie – a rzecz jasna Doroka. I tu następuje zwrot akcji – otóż Doroka to wiedźma, która specjalnie przeniknęła do państwa, aby odnaleźć Adonisa i z jego pomocą (dokładnie jego wspomnień) wskrzesić Chloe. Tak, tę Chloe, ukochaną nauczycielkę bohatera. Adonis, z początku mocno nieufny, w końcu pęka, i gdy już, już bohaterowie mają się dogadać, Eekhout idealnie wymierza w Dorokę.

Jak bardzo ta seria jest średnia! Już wolałabym serię tragiczną, z której przynajmniej można by było się pośmiać. Hametsu no Oukoku w żaden sposób nie angażuje emocjonalnie, ani żeby kibicować Adonisowi w zemście, ani żeby współczuć biednym cywilom. To drugie to jeszcze pół biedy, główny problem stanowi postać protagonisty, która została zbudowana w możliwie najprostszy sposób – zabijać, niszczyć i jeszcze raz zabijać. Śmiałam się w duchu, gdy narratorka oznajmiała, że dekada planowania pozwoliła Adonisowi wpaść na najlepszy pomysł rewanżu. Jaki znowu najlepszy? No chyba że „najlepszy” to „najbardziej efektowny”, acz z drugiej strony z tą efektownością bym polemizowała. Wielkie pociski czy gigant burzący kolejne budynki nie robią wrażenia, podobnie jak hektolitry przelanej krwi albo widok płaczących matek z dziećmi. Twórcy bardzo chcą iść w gore, zdecydowanie seria nie jest przeznaczona dla młodych widzów, ale ogólnie wychodzi miernie.

Źle jest również pod względem graficznym. No, brzydko i krzywo po prostu! W miarę anime wygląda tylko na zbliżeniach, a i to nie zawsze. Animacja dalej kuleje, nieruchome kadry z efektami emitującymi ruch są tu na porządku dziennym. A gdy już łaskawie animatorzy jakiegoś bohatera poruszą, nie wychodzi wcale lepiej. Szczególnie nie wiedziałam, co się dzieje przy starciu Adonisa ze strażnikami na początku odcinka. Z mniejszych kwestii – co jest nie tak z uszami dowódcy Yamato?!

Osadzenie akcji anime w wirtualnym świecie gry zamiast w odrębnym świecie fantastycznym ma swoje wady, ale ma i niepowtarzalne zalety. Problem polega na tym, że autor powinien się trzymać raz przyjętych założeń, a nie wprowadzać elementy z tego drugiego settingu, jeśli tylko mu się z jakiegoś powodu spodobają. Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że producenci gry Shangri-La Frontier, dostępnej publicznie od dobrego roku i mającej ponad 30 milionów graczy, najwyraźniej uznali za całkowicie sensowny pomysł zlecić programistom stworzenie siedmiu niepowtarzalnych potworów, pojawiających się całkowicie losowo, przepakowanych i do pokonania tylko jeden raz.

Na takiego właśnie stwora, gigantycznego wilka Lycagona, natknął się Sunraku w końcówce poprzedniego odcinka. Mimo długiej i zaciekłej walki zostaje pokonany, a co gorsza, dostaje z tego powodu negatywny status, czyli „klątwę”. Objawia się ona m.in. czerwonymi znakami na ciele oraz niemożnością założenia jakiegokolwiek ekwipunku na tułów i nogi (czyli Sunraku musi nadal biegać jak półekshibicjonita w samych gatkach), a także innymi niedogodnościami związanymi z gameplayem. Sunraku zachwycony nie jest, ale pociesza go spora liczba punktów ekspa, które można rozdysponować na różne statystyki. W efekcie jego postać staje się mocno niezbalansowana, ale co z tego? Wysoka wartość szczęścia sprawia, że bohater uruchamia jedną z ukrytych, szalenie rzadkich misji pobocznych, z których podobno można zdobyć wspaniałe rzeczy. Co go czeka w mieście królików? O tym w następnym odcinku…

O ile go obejrzymy, a moja ocena tej serii spadła właśnie z hukiem. Gry pokazywane w podobnych seriach (takich jak Bofuri czy Toaru Ossan no VRMMO Katsudou Ki) rzadko mają sens mechaniczny, ale zwykle nie bardzo mi to przeszkadza, jeśli tylko mają ciekawą fabułę i sympatyczne postacie. Tutaj pomysły typu superrzadkich, losowo triggerowanych elementów wymagających od programistów jakichś chorych nakładów pracy – a umówmy się, w tym jednym odcinku widzimy dwa takie – za bardzo rzucają się w oczy. Równie głupi jest upór bohatera, żeby bujać się dalej z permanentnie zdebuffowaną postacią zamiast skasować ją w cholerę i stworzyć nową (sens tworzenia w grze takich debuffów pomińmy milczenem). Żeby to jeszcze było pokazane jako decyzja na podłożu ambicjonalnym albo coś – ale Rakurou nie ma literalnie żadnego powodu czepiania się postaci utworzonej mocno od niechcenia, a osiągnieć też aż tyle nie nabił, żeby nie mógł tego szybko nadrobić. Co gorsza, konsekwentne osamotnenie bohatera, który nadal gra w pojedynkę i ma do czynienia wyłącznie z NPC-ami, sprawia, że autentycznie przestało mnie interesować, co będzie dalej. Mimo efektownej walki z Lycagonem ten odcinek najzwyczajniej mnie wynudził, a sezon jest na tyle bogaty, że zwolnienie miejsca w grafiku bardzo mi się przyda.

Nowymi obowiązkami Komari oprócz zagrzewanie do walki są też spotkania z przybocznymi, z których każdy jest przedstawiony widzowi z adnotacją „za co siedzi” (Bellius-wilk za morderstwo, Chaostel-fioletowy za porwanie młodej dziewczyny, a Mellanconcy-blondyn za próbę wysadzenia pałacu). Po skończonym briefingu Chaostel wprowadza Belliusa w swoje odkrycia związane z szefową – w zdobytych przez niego ściśle tajnych dokumentach jest informacja, że trzy lata temu w Akademii Cesarskiej zginęło sto osób, ale informacja, która wskazywałaby na udział Komari, została zastąpiona przez wskazanie winy innej osoby, niejakiej Millicent.

 

Niestety rozważania, jak i co oraz pokaz zafiksowania Chaostela na bohaterce (kolejny… wzdech…) zostaje przerwany przez spotkanie pod murami zamku zamaskowanej kobiety, zdecydowanie nieukrywającej swoich zamiarów zrobienia krzywdy i cesarzowej, i bohaterce. Nie udaje się jej pokonać, natomiast przeciwniczka przekazuje pozdrowienia dla Komari. A to powoduje, że panowie postanawiają przejąć inicjatywę (za którą mają nadzieję zostać wynagrodzeni – głownie Chaostel) i… na razie zrobić śledztwo i trzymać to w tajemnicy.

Kolejny dzień bohaterki zaczyna się wybraniem prywatnej bestii – oczywiście, jakżeby inaczej, Komari wybiera najlepszą i najrzadszą – smoka z… z zafiksowaniem na punkcie młodych panien. I nazywa go Bucephalus. Serio. Po czym wpada na nim na trening swojej jednostki i ponownie zabija (przypadkiem) ziejącego do niej z niewiadomego powodu nienawiścią  porucznika Heldersa. Dwukrotnie. I wydłubuje przypadkiem oczka. Na co tenże wyzywa Komari na pojedynek. Pojedynek odbywa się na arenie, ale dzięki pomocy Ville bohaterce udaje się wygrać w widowiskowy sposób, zabijając po raz kolejny porucznika, po czym widz zostaje uraczony kolejną dawkę fanserwisu, czyli sceną łaźniową, gdzie Komari próbuje się dowiedzieć czegoś więcej o swojej pokojówce. Tymczasem gdzieś w zapyziałym barze wkurzony Helders poznaje tajemniczą zamaskowaną kobietę, która przedstawia się imieniem Millicent i proponuje współpracę.

Odcinek kończy się uroczystym przyjęciem, w trakcie którego cesarzowa w rozmowie z Komari rzuca trochę światła na wydarzenia sprzed trzech lat i powód zamknięcia się bohaterki w pokoju. Oraz cliffhangerem – bowiem na przyjęciu pojawia się też nieproszony gość.

Na litość boską, jakby wywalić fanserwis i mruganie do fetyszystów oraz żarty heheszkowe, to byłoby lepiej? Vill tylko w fartuszku, Chaostel z obsesją na punkcie szefowej (i wyrokiem za porwanie jakiejś młodej dziewczyny), macanie Komari przez Vill w łaźni, i inne takie mrugania kaprawym oczkiem… Bo fabularnie wychodzi na to, że świat przedstawiony nie jest milusi, jak cię zabiją, to to czujesz, a potem wracasz do życia, i można tak długo, Komari wcale nie miała fajnego dzieciństwa, a otoczenie bliższe może coś o tym wiedzieć, wie, albo maczało w tym palce. Ale jak się człowiek ma skupić na tym, jeśli co i rusz są ni z gruszki ni z pietruszki wtręty typu:”hehehe, cycki, macanki, aluzje!” A jak na razie to rysuje się kilka ciekawych punktów zaczepienia do głębszego rozwinięcia. Np. dlaczego to cesarstwo siedzi w środku wpływów tych dziwnych kryształów albo czy naprawdę Komari jest takim słabeuszem…

Bohaterom udaje się bezpiecznie opuścić płonący budynek i uratować poszkodowanego (znaczy kukłę poszkodowanego). Dzięki pomocy Daigo, który dzieli się z Shunem swoim tlenem (przypominam, że Onoda oddał swoją maskę rannemu), wszyscy wychodzą z pożaru cali i zdrowi. Niestety, instruktor nie jest zachwycony ich pomysłem – na szkoleniu nie było mowy o tym, żeby w mocno zadymionym otoczeniu dzielić się tlenem z ofiarą. Mimo wszystko drużyna unika kary, ale tylko dzięki niepisanej zasadzie, że każdy ocalony z pożaru człowiek to sukces. I nie, nie pytajcie mnie, jakie faktycznie są zasady, nie mam pojęcia, co strażak powinien zrobić w takiej sytuacji.

Po prawie miesiącu bohaterowie wreszcie kończą kurs, ale nie oznacza to, że od razu trafiają do oddziału ratunkowego – każde z nich musi czekać na przydział, co czasem trwa latami. Daigo otrzymuje pomarańczowy uniform praktycznie zaraz po zakończeniu szkolenia, Shun po około pół roku i tylko biedna Nakamura musi dalej czekać. Co ciekawe, twórcy wyjawiają, że Onoda i Yuki znają się z liceum – zresztą Shun podkochiwał się w koleżance i właśnie z jej powodu został strażakiem. Acz trudno powiedzieć czy coś z tego będzie w przyszłości.

Odcinek trzeci wydaje się spokojniejszy od poprzednich dwóch, ale ma największy wpływ na relacje naszej trójki. Dzięki treningowi w płonącym budynku, Daigo i Onoda wreszcie znajdują nić porozumienia. Atmosfera między bohaterami nieco się rozluźnia, ale gdy widz ma nadzieję, że twórcy trochę spuścili z tonu, dostajemy trzęsienie ziemi (dosłownie). Nic specjalnego z niego nie wynika, nikt nie odnosi obrażeń, żaden budynek nie wali się widowiskowo, ale my już wiemy, że to zapowiedź katastrofy z pierwszego odcinka. Nawet przez chwilę nie dane nam jest zapomnieć, że mamy do czynienia z bohaterami, ratującymi życie ludzkie – zawsze gotowymi do poświęceń rycerzami w pomarańczowych kombinezonach…

Serio, ten patetyzm jest po prostu nieznośny. Każde ujęcie, każdy dialog i cała ścieżka dźwiękowa służą tylko temu, żeby podkreślić heroizm bohaterów. Tu nie ma miejsca na bycie ludzkim, na słabości, bolączki czy radości dnia codziennego. Służba jest wszystkim, misja jest w życiu najważniejsza… Aż się widzowi ulewa od tej bohaterskości i idealizmu. Chyba jednak nie mam ochoty sprawdzać, jak zakończy się ta historia i jakie traumy oraz dramaty wyciągną twórcy w międzyczasie, żeby bohaterowie mieli z czym walczyć. A wystarczyło tylko trochę spuścić z tonu… Nie polecam, chyba że ktoś jest wyjątkowo odporny na wzniosłe opowieści o wielkich ludziach i ich jeszcze większych czynach.

Odcinek drugi skupia się na Minato i Mikoto. Jak wiemy, dzieli ich zaledwie niecały rok; Mikoto dla brata jest opiekuńczy (przynosi mu bento do szkoły), ten z kolei ma problem z nazwaniem go „starszym bratem”. Pretekstem do przedstawienia ich relacji jest pytanie zadane Mikoto przez kolegę Minato, dlaczego tak bardzo się stara. Dowiadujemy się, że nie od początku Mikoto dbał o młodszego brata, wręcz przeciwnie, przeszkadzało mu, że rodzice poświęcają najmłodszej latorośli najwięcej czasu – a jako że Minato przedwcześnie się urodził, dużo chorował i miał słabe ciało, tym bardziej Mikoto czuł się odsunięty na bok. Nie mniejszym problemem była zazdrość Minato, m.in. za dobre oceny brata w przedszkolu za pisanie czy zabawkę-robota, którą Mikoto dostał od Hayato, jedynej osoby w rodzinie, która przynajmniej starała się go zrozumieć (matka przybierała postawę „jesteś starszym bratem, powinieneś wiedzieć lepiej!”, a ojca widzimy ledwo chwilę). W końcu Mikoto wybucha i wykrzykuje bratu, że lepiej by było, gdyby się nie urodził, po czym wybiega z domu. W parku natyka się na niego Hayato i wyjaśnia, jak on widzi zachowanie Minato z własnej perspektywy – jako nie tyle przejaw zazdrości, co chęci dorównania Mikoto. Ta rozmowa zupełnie zmienia spojrzenie trzeciego Yuzukiego na drugiego – postanawia zostać najlepszym starszym bratem. Wieczorem bracia przepraszają się nawzajem – bo i Minato rozumie, że źle się zachował – i od tej pory dzieje się między nimi dobrze.

Seria kontynuuje nie-bycie uroczą komedią o czwórce braci, w przeciwieństwie jednak do pierwszego odcinka przynajmniej nie pozostawia z uczuciem zdołowania. Twórcy bardzo poważnie podeszli do zaprezentowania trudnych początków między Mikoto i Minato i wyjaśnienia troskliwości pierwszego Yuzukiego wobec drugiego (dlaczego Minato obecnie zachowuje się jak zachowuje, pewnie dowiemy się później). Kluczowym elementem w naprawie tej relacji była bliskość między Mikoto a Hayato; doświadczenie i spokój Hayato pomogło zarówno wesprzeć Mikoto w przykrych dla niego momentach, jak i ostatecznie rozwiązać konflikt. Tymczasem rodzice, szczególnie matka, przedstawiają się bardzo odpychająco, dbając wyłącznie o jednego syna, drugiego zaś doceniając dopiero, gdy zajął się bratem, wcześniej pozostawiając go w przeświadczeniu, że cokolwiek dobrego zrobi, i tak nie będzie to istotne. Jeśli mają jeszcze w serii się pojawić na dłużej, niech postarają się być mniejszymi gnojkami.

Ciężko mi powiedzieć, czy anime mi się podoba, czy nie. Na pewno zaskoczyłam się jego bardziej niż się spodziewałam poważną atmosferą. Pierwszy odcinek mnie z lekka odrzucił, drugi jednak trochę zaintrygował. Akceptując, że nie mamy do czynienia z lekką produkcją, da się nawet ją oglądać, o ile twórcy nie przesadzają z dramatyzmem (muzyka na szczęście mniej przeszkadzała albo to ja się na nią zupełnie wyłączyłam…).

Dla chcącego nic trudnego – sportowa knajpka jest na minusie? Wygramy mistrzostwa i spłacimy długi. Mamy trzech na pięciu potrzebnych graczy? Na pewno jacyś się znajdą. Nagle nikt z niczym nie ma problemu, wszystko będzie dobrze, a Shun rwie się do walki, mimo że przez ostatnie trzy lata twardo nie grał. Tłumy na próbę rzeczywiście się zjawiają, ale nie ma wśród nich nikogo, kto podchodziłby do rzeczy na poważnie. Bohaterowie zawężają więc wymagania, ale wtedy nie zjawia się już nikt…

W międzyczasie obserwujemy życie rodzinne Shuna: chłopak od śmierci ojca w wypadku starając się przydawać w rodzinie, przynosi wypłatę mamie, prezent siostrze, uczy się pilnie, wręcz śpi na podręcznikach w knajpce po godzinach pracy, a w domu zjawia się dopiero rano. Znajduje jednak jeszcze czas na granie (może dlatego, że do tej knajpki prawie nikt nie przychodzi i zieje tam cały czas pustkami) i wtedy znowu rozmawia ze starym znajomym – Bakuretsu-kunem, świetnym graczem, a w rzeczywistości – czego Shun nie wie – znaną aktorką.

Oczywiście w końcu zjawiają się dwaj nowi gracze, którzy wymiatają, jeden z głosem Tomokazu Sugity i własnym sprzętem, a drugi zamaskowany od stóp do głów i ze zmodulowanym głosem (no ciekawe, kto to…). Jako że ten ostatni nie chce podać swoich prawdziwych danych, cała grupa śledzi go aż do jego mieszkania, a gdy nie odpowiada na pukanie, zaś spod drzwi leje się czerwony płyn, Shun wchodzi do środka, drzwi nie są zamknięte na klucz. W tym czasie jakimś cudem (miała jakieś trzy minuty?), aktorka zdążyła się już umyć i wyjść w ręczniku z łazienki, natykając na zdębiałego bohatera.

Wszystkie problemy, jakie stają na drodze postaci, rozwiązuje scenariusz, do tego w najprostszy i najbardziej przewidywalny sposób. Drugi odcinek jest pod tym względem gorszy od pierwszego, a jeśli to jest tendencja wzrastająca, to po trzecim odcinku rozstanę się z serią.

Śpiącą w lesie Kaoru znajduje arystokratyczne rodzeństwo z sąsiedniego królestwa, które jedzie z wizytą do chorej babci. Łoże z baldachimem (podprowadzone baronowi) wśród drzew w połączeniu z urodą odmienionej bohaterki doprowadza ich do przekonania, że mają do czynienia z boginią. Kaoru nie prostuje tego wniosku (acz przyznaje przynajmniej, że nie jest samą Celestine) i wręcza rodzeństwu oraz towarzyszącej im rycerce eliksiry, które nie tylko pozwalają wyleczyć babcię, ale także uzdrowić (nieco pośrednio) napiętą sytuację wewnętrzną w państwie ościennym.

Sama Kaoru dociera natomiast do stolicy i – mądrzejsza o dotychczasowe doświadczenia – postanawia wykorzystać swoje moce tworzenia eliksirów w bardziej bezpiecznej dziedzinie, jaką jest gotowanie. Zatrudnia się więc w skromnej knajpce gdzieś w mieście i w ramach nierzucania się w oczy najpierw rewolucjonizuje menu, potem zaś za dodatkową opłatą udziela konsultacji biznesowych i prowadzi sesje coachingu indywidualnego. Tak się zaś składa, że knajpka przyciąga uwagę jednego z towarzyszy następcy tronu i już niebawem sam książę Fernand incognito staje się klientem rzeczonej jadłodajni.

Chaos i papka, tak najkrócej można opisać stan fabuły tego odcinka. W zajawce drugiego odcinka Tearmoon Teikoku Monogatari punktowałam niedociągnięcia konstrukcji świata, ale wskazywałam, że seria daje coś w zamian za to. Tutaj sytuacja jest zupełnie inna. Fabuła przeskakuje od spotkania w lesie do stolicy, w ogóle pomijając elementy pośrednie, takie jak pierwsze kroki Kaoru w nowym mieście. Jednak zamiast wykorzystać zaoszczędzony w ten sposób czas, zamienia się w ciąg słabo powiązanych scenek, którym nie udaje się skutecznie zarysować nowych postaci ani nawet rozbawić odbiorcy – bo o wprowadzeniu wątku spajającego całość nawet już nie marzę. Jeśli dorzucić do tego nadal dziwaczny kontrast udziecinnionych projektów postaci żeńskich z całą resztą, dostajemy zdumiewającą hybrydę, która nie jest ani interesująca, ani śmieszna, ani nawet fanserwiśna.

Gorou przywraca do życia Honokę, a ta proponuje mu sojusz. Okazuje się, że przyjaciel głównego bohatera, Akitsu, również jest jednym z kandydatów na boga. W szkole pojawia się jeszcze jeden kandydat, władający zielonym ogniem, któremu we trójkę będą musieli stawić czoła.

Poza tym w odcinku Honoka zdradza co nieco naszym dwóm jegomościom na temat funkcjonalności aplikacji, przez którą zostali wciągnięci w tajemniczą grę. Za jej pomocą można między innymi lokalizować innych uczestników oraz dowiedzieć się, jaką moc posiada każdy z kandydatów i jak ocenia ją aplikacja. Nasz bohater na przykład, który dysponuje umiejętnością raczej należącą do tych potężnych, na co zwraca uwagę między innymi Honoka, która została jej ofiarą tydzień temu, ma z jakiegoś powodu najniższą notę z możliwych. Kolega Gorou, Akitsu, posiada z kolei zdolność widzenia przyszłości, z którą związany chyba będzie jakiś twist, a przynajmniej wskazuje na to ostatnia scena odcinka.

Nadal uważam, że jest to interesująca seria, ale jej realizacja sprawia, że już teraz trochę odechciewa mi się oglądać. Jasne, projekty postaci są naprawdę dobre, ich modele również są w porządku, chwaliłem dizajn kolorów i tła, ale najwięcej do życzenia pozostawia reżyseria. Nie wiem, czym to jest spowodowane, ale kamera w każdym ujęciu zachowuje się, jakby ktoś przycisnął zoom i zapomniał go wyłączyć. Zakładam, że w ten sposób twórcy chcieli nieco nadrobić brak ruchu postaci, ale efekt jest co najwyżej dezorientujący, a przede wszystkim zbędny, bo nie służy on absolutnie niczemu. Kadry również nie są zbyt interesujące, chociaż w tym odcinku znalazło się kilka ujęć, które nawet nazwałbym kreatywnymi.

Nie przekonuje mnie Kamierabi i podejrzewam, że jeśli trzeci odcinek nie zaskoczy mnie jakąś fabularną niespodzianką, to po zajawkach pożegnam się z tą serią. Nie przesądzam jednak, bo wciąż widzę w tej produkcji szansę na bycie przyjemnym „odmóżdżaczem”. I w zasadzie niczego więcej bym po tej produkcji nie oczekiwał.

Mia udaje się do Ministerstwa Złotego Księżyca (czyli finansów), żeby spotkać się tam z Ludwigiem Hewittem, młodym, niezwykle przenikliwym, ale także niezwykle zasadniczym urzędnikiem. W „poprzednim przebiegu” historii pracował on niestrudzenie nad poprawą stanu cesarskich finansów, był także jedną z nielicznych osób, które odnosiły się do uwięzionej bohaterki ze współczuciem. Problem polegał na tym, że Ludwig ze względu na bezkompromisową postawę został zesłany gdzieś na prowincję, a gdy wrócił, było już za późno. Aby więc naprawić historię, Mia postanawia uczynić z niego swojego doradcę, a w tym celu imponuje mu niezwykle dogłębną analizą problemów cesarstwa (którą wyczytała w swoim pamiętniku, gdzie spisała jedno z „kazań” od niego usłyszanych). Jednak finanse to nie wszystko; następnym wyzwaniem jest zapobieżenie wybuchowi epidemii w ubogiej części miasta. Potem zaś przychodzi czas na bardziej prywatną interwencję, czyli udzielenie wsparcia siostrze Anny, zdolnej początkującej pisarce.

Zacznijmy od rzeczy, które mogą niektórym przeszkadzać: ramy świata nadal są nakreślone kompletnie niedbale. Nie mamy pojęcia, jaka jest skala czasowa historii – wygląda na to, że w momencie wizyty w dzielnicy biedoty Ludwig wprowadził już jakieś finansowe reformy, ale ani nie dowiadujemy się, jakie, ani nie wiemy, ile czasu upłynęło od momentu, gdy przyjął propozycję Mii. Nie wiemy też właściwie – albo może ja czegoś nie zauważyłam – jaką faktycznie władzę ma Mia. Jest jeszcze dzieckiem, nie pełni żadnych oficjalnych obowiązków, ale nie ma mowy o jej rodzicach (ani ewentualnym regencie), wszystko wskazuje też na to, że bohaterka może swobodnie podejmować decyzje na szczeblu ogólnokrajowym i to pociągające za sobą znaczące skutki ekonomiczne. Jeśli dla kogoś tego rodzaju dziury będą problemem nie do przejścia, prawdopodobnie rzuci seans w diabły. Warto jednak wspomnieć, że Tearmoon Teikoku Monogatari oferuje coś w zamian…

…A dokładniej, oferuje bardzo sympatyczną komedię. Mia konsekwentnie jest portretowana jako osóbka, która nie była przypadkiem beznadziejnym, po prostu potrzebowała bardzo zimnego prysznica, żeby spojrzeć dalej niż czubek własnego nosa. Pamiętnik pozwala jej symulować wiedzę i przenikliwość, którymi tak naprawdę nie dysponuje, i to jest jednym ze źródeł komizmu. Drugi stanowią reakcje otoczenia, podkreślane puentami podrzucanymi przez narratora – wykorzystywanego w bardzo dobrych momentach. Zaskakuje mnie, jak płynnie łączą się całkowicie odmienne klimatycznie wstawki z poprzedniego życia Mii z obecną linią czasową; wydaje mi się, że diabeł tkwi tutaj w szczegółach, takich jak to, że bohaterka zaskakuje swoich towarzyszy odpornością na smród związany z ubóstwem. Poważniejsze momenty nie dominują, a seria pozostaje ciepła i sympatyczna. Warto też zauważyć, że chociaż nadal tła są dość puste, jeśli idzie o statystów, sama scenografia pozostaje prześliczna.

Na początku widzimy znajomą twarz… Albo raczej znajomy dziób Syrupa, jednej z maskotek i jednocześnie bohaterów drugoplanowych wcześniejszej serii. Potem przenosimy się znowu do knajpki, w której spotkały się eks-Precurki. Wieczór spędzony przy alkoholu (jak na dorosłe przystało) jest przyjemny, komplementy sypią się gęsto i w każdą stronę, ale da się zauważyć, że dziewczyny nie są jeszcze ze sobą całkiem szczere i nie zamierzają na razie dzielić się tym, co je gryzie. A to, jak widzieliśmy w poprzednim odcinku, przede wszystkim poczucie, że „realizacja marzeń z dzieciństwa” zwykle nie przebiega tak pięknie i gładko, jak by się chciało.

Jako że wcześniej przyjrzeliśmy się życiu zawodowemu Rin i Nozomi, teraz czas na Komachi, Urarę, Karen i Kurumi (ta ostatnia przebywa w naszym świecie, żeby podciągnąć swoje umiejętności jako sekretarka-stażystka). Historie są różne, ale w każdym przypadku widać, że bohaterki są na granicy zwątpienia w swoje wybory życiowe. Tymczasem jednak dziwaczne potwory z poprzedniego odcinka mnożą się i w pewnym momencie nie da się już ignorować ich obecności w mieście. Jako pierwsze natykają się na nie Rin i Nozomi, a chociaż rozsądnie zamierzają uciec, Nozomi zauważa w pobliżu swoje uczennice… A potem, jak to tylko w bajkach bywa, zwycięsko mierzy się ze swoim zwątpieniem i na moment odzyskuje dawną młodość, aby znowu stać się Cure Dream i pokonać paskudy.

Scena walki jest bardzo ładna wizualnie, jeśli pominąć same potwory, które wyglądają, jakby urwały się ze znacznie starszego i mniej dopracowanego anime. Fabularnie natomiast widać wyraźnie, że scenariusz Kibou no Chikara jest obudowany sztywnymi założeniami, z których nie ma szans się wyrwać, a które mocno mu szkodzą. Z jednej strony chce pokazywać „starsze” bohaterki, ale z drugiej strony nie wolno im naprawdę dorosnąć – muszą się miotać w bardzo podobnych problemach i dylematach, co wcześniej, tylko już nie na poziomie szkolno-klubowym, ale zawodowym. Warto zauważyć, że jak na razie (i zdziwię się, jeśli to się zmieni) ani jedna z nich nie ma żadnego życia prywatnego. Bo może wolno się im już ubzdryngolić, ale przecież mowy nie ma, żeby któraś znalazła osobę, która stanie się dla niej partnerem życiowym.