Shadowverse – odcinek 1

Gry stworzone przez studio Cygames miały już sporo adaptacji, od bardziej (jak Shingeki no Bahamut: Genesis czy Uma Musume: Pretty Derby) do mniej (jak pierwsza seria Granblue The Animation) udanych. Twórcy odpowiedzialni za przeniesienie na ekran Shadowverse, wypuszczonej w 2016 roku cyfrowej karcianki, poszli nieco inną drogą niż ich poprzednicy. Zamiast nakręcić serię wykorzystującą postaci oraz wątki fabularne z gry i osadzoną w jej świecie, postawili na opowieść o nastolatkach grających w rzeczone Shadowverse. Ta decyzja nie spotkała się z entuzjazmem fanów, szczególnie zachodnich, ale nie wydawała się też wzięta znikąd. Ostatecznie podobne tytuły (na czele z przywoływanym zawsze w tym kontekście Yu-Gi-Oh!) powstają od lat, więc najwyraźniej muszą mieć jakąś grupę docelową, a bywa, że docierają i do szerszej publiczności. Jakie szanse ma na to omawiana tutaj seria?

Szczerze: mierne. Nie chodzi o to, że zamiast mrocznego fantasy dostałam dzieciaki machające smartfonami, ale o to, że zawiązanie fabuły zrobiono skrajnie „na odwal się” i nic absolutnie nie zapowiada, że dalej będzie lepiej. Nastoletni Hiro, mieszkający z dziadkiem (jak należy wnioskować, jest klasyczną animową sierotą), nie może się doprosić własnego smartfona. Pewnego poranka jednak, wiedziony przeczuciem, zagląda do szopy za domem, gdzie w tajemniczej skrzyni znajduje wymarzone urządzenie przenośne. Dochodzi do wniosku, że to dziadziuś sprawił mu prezent, więc o nich nie pytając, zgarnia sprzęt i leci do szkoły, myśląc tylko o jednym: od dzisiaj będzie mógł grać w Shadowverse! W stoczeniu pojedynku z kumplem przeszkadzają liczne zbiegi okoliczności; jak się jednak okazuje, pierwsza walka Hiro będzie miała poważniejszy charakter: musi bronić czci… przepraszam, odebrać smartfon, który zabrał jego koleżance, Mimori, podły typ, ewidentnie traktujący rozrywkę zbyt serio. Tu następuje przydługa walka na statyczne ujęcia i parosekundowe animacje potworów, którą bohater rzecz jasna wygrywa, dowiadując się jednak, że smartfon zmienił już właściciela. W ostatniej scenie spotyka nowego przeciwnika w osobie pięknego młodzieńca skąpanego w blasku księżyca. Do zobaczenia za tydzień.

Nie mogę oczywiście ocenić, na ile ma sens sama rozgrywka (posiłkując się opinią mądrzejszych w tym temacie: nie ma sensu), ale nie muszę tego wiedzieć, żeby widzieć, jak głupi jest ten scenariusz. Początkujący w stosownej dyscyplinie bohater to żelazny motyw takich tytułów, po co jednak udawać, że mamy do czynienia z nowicjuszem, skoro Hiro z marszu pamięta wszystkie zasady, statystyki i strategie potrzebne do wygrania walki? Nie wspomnę już o tym, że – tu mogę się kompletnie mylić – ale ważnym elementem każdej karcianki zawsze wydawało mi się kompletowanie własnej talii. Tymczasem tu bohater ma od razu gotowy zestaw, a co lepsze – bez patrzenia wie, jak należy go wykorzystywać. To nie jest kwestia naiwności fabuły, to jest po prostu lenistwo scenarzystów, które trochę dziwi, jeśli zważyć, że z tytułowego Shadowverse dostajemy ciut fanserwisu w postaci ładnych obrazków, zaś perypetie Hiro ewidentnie mają stanowić główną atrakcję.

Wizualnie jest przeciętnie, zaprezentowany humor był potwornie sztuczny, zaś poznani na razie bohaterowie wyglądają na starannie przypisanych do odpowiednich szufladek. Niestety jest to kolejna seria, której trzy odcinki zmęczę tylko z obowiązku i czekając na cud, chociaż nie sądzę, żebym znalazła tutaj cokolwiek, co zachęci mnie do kontynuowania seansu. Co więcej, bardzo bym się zdziwiła, żeby coś takiego znaleźli również fani Shadowverse.

Leave a comment for: "Shadowverse – odcinek 1"