Majutsushi Orphen Hagure Tabi – odcinek 1

Jak wyznałam w zapowiedziach, Orphen był moim numerem 1 sezonu, bynajmniej nie z racji wygórowanych oczekiwań, a czystego sentymentu. I chyba dobrze, bo te pierwsze pewnie niezbyt dobrze zniosłyby seans, natomiast drugi ma się nie najgorzej. Choć trzeba powiedzieć, że – o ile pamiętam początek poprzedniej serii – ta zaczyna się nieco inaczej i z większym przytupem. Wręcz zdziwiłam się na widok endingu, tak szybko zleciał mi odcinek. Też dobrze.

Zaczynając zatem od owego początku, jesteśmy świadkami dramatycznej sceny, kiedy młoda dziewczyna w dostojnym przybytku (jak się później okazuje, nauki i magii) przekształca się w paskudną poczwarę, konkretnie jaszczuropodobnego smoka. Bezradnie przygląda się temu chłopak imieniem Krylancelo, który może jedynie skontrować wymierzone w byłą przyjaciółkę magiczne ataki innych mieszkańców Wieży Kłów. Potwora odlatuje.

Pięć lat później młody człowiek o wyglądzie awanturnika próbuje wytłuc z dwójki krasnoludów wierzytelność, co mu się nie bardzo udaje z powodu interwencji nadgorliwej policjantki, również poszukującej owej parki za rozmaite przekręty. Policjantka jest zdecydowanie nowym – oraz mocno nowoczesnym – elementem, więc choć mnie nie porwała jako postać, ciekawam, czy się jeszcze pokaże. Może była tylko pretekstem do pokazania, że awanturniczy mag ma dobre strony – nie waha się pomóc poszkodowanemu przypadkiem przechodniowi. Dalej Orphen, bo takie imię nosi teraz Krylancelo, jest obiektem indagacji ze strony syna karczmarza, u którego się stołuje, choć sam ma problem z wypłacalnością. Chłopiec, Majic, szczera dusza, też chciałby się uczyć magii, a według młodego czarodzieja, ma ku temu predyspozycje (genetyczne oraz osobowościowe). Ojciec jest nieufny i trudno mu się dziwić.

I słusznie, bo oto dalej Orphen wchodzi w podejrzaną komitywę ze wspomnianymi wcześniej krasnoludami, Volcanem i Dortinem. Jak się okazuje, pierwszy z nich postanowił zarobić, wkręcając maga w oszustwo matrymonialne. Plan jest strasznie dziurawy, co widać od razu i dla wszystkich, łącznie z potencjalnymi ofiarami, ale i tak jest dość zabawnie, zwłaszcza kiedy Orphen i Volcan zaczynają się plątać w zeznaniach i wzajemnie obwiniać. Demaskuje ich młodsza siostra upatrzonej przez Volcana panny, rezolutna Cleao. A przy okazji wychodzi na jaw, że przed kilku laty jej rodzinie powierzono pewien ważny przedmiot – magiczny miecz – po który właśnie zgłasza się z rumorem walącego się dachu (taki znak firmowy) smoczyca z przeszłości Orphena! A zaraz za nią pościg magów z Wieży Kłów, dowodzony przez dawnego mistrza chłopaka… I co na to wszystko nasz bohater? Ano, znów rzuca kontrzaklęcie, ratując potworę przed magicznym spopieleniem, i nie waha się nawet przed rękoczynami względem byłych konfratrów. Jedno jest pewne: determinacji mu odmówić nie sposób!

Jak pisałam, akcja popędziła na łeb, na szyję, ale nie popłynęła – wszystko jest klarowne i logiczne, nie widzę na razie żadnych dziur fabularnych. Właściwie bardziej przeszkadza mi ten pośpiech w ekspozycji i rozwinięciu, bo zabrakło odrobiny stopniowo odsłanianej tajemnicy. I grozy, jaką budziła zesmoczona Azalie w ciemnościach nocy – przynajmniej takie wrażenia plączą mi się po komórkach pamięciowych. Tu tego jednak nie ma. Za to mamy dużo ładniejsze i bogatsze tła oraz ładne świetlne efekty zaklęć, natomiast, niestety, nie najlepiej wypadają same postaci, zwłaszcza w ruchu. Otóż szwankuje nieco animacja, która jest sztywna i notuje liczne zniekształcenia, a czemuś szczególnie cierpi na tym nos Orphena, co mnie osobiście boli. Z drugiej strony, sporo jest też klasycznych zagrywek rodem ze starych anime, czego efektem są dzikie miny postaci i guzy na głowie wielkości jabłka. Generalnie, od strony wizualiów mogłoby chyba być lepiej, ale jest do przyjęcia, a oldschoolowa kreska cieszy z zupełnie innych powodów (sentymenta, sentymenta). Było też parę całkiem ładnych zbliżeń na twarze, a mimika Orphena w chwili ponownego spotkania Azalie wręcz zrobiła na mnie wrażenie swoją ekspresją i autentycznością.

Seiyuu też grają dobrze – do schrypniętego głosu Orphena trzeba się jednak przyzwyczaić – a w którymś momencie wyłapałam jakiś interesujący muzyczny kawałek, choć nie powiem tego samego o piosenkach na początku i końcu. Nie będę też z utęsknieniem wyglądać dalszych występów okropnie sztywnego narratora z początku odcinka. Niemniej, czekam na następny nadal w dobrym nastroju i z nadzieją na fajną rozrywkę w starym stylu.

Leave a comment for: "Majutsushi Orphen Hagure Tabi – odcinek 1"