Odcinek otwiera scena retrospekcyjna, w której dowiadujemy się, jak Doroka musiała opuścić swój kraj. Gdy jej miasteczko zostało zaatakowane przez ludzi, przyjaciółka Mia, sama już ciężko ranna, kazała jej poinformować czarownicę Ophelię o sytuacji. Przeskok do czasu głównej akcji – umierająca Doroka mówi coś o wiedźmach Adonisowi, co wyraźnie szokuje chłopaka (my tych słów nie słyszymy). Wkrótce żołnierze wysyłają w jej stronę kolejne strzały i dziewczyna ginie. Tak, ginie, i to nie będzie ostatnia śmierć w tym odcinku, i bynajmniej nie chodzi mi o zgony przypadkowych statystów.

Wkurzony Adonis ponownie pokazuje próbującym zlikwidować go żołnierzom, że ich bronie nie mają szans z jego czarami. Kolejne osoby padają od własnych naboi odpartych magiczną barierą Adonisa. Do akcji wkracza Eekhout, również jednak bezskutecznie – Adonis blokuje jego strzał, powiększa pocisk i odsyła w jego kierunku. Po Eekhoucie pozostają same nogi… Dowódca Yamato czeka, aż Yuki uda się uruchomić DAM, czyli urządzenie do blokowania magii. Działaniu sprzeciwia się Państwowa Agencja Naukowa na czele z dyrektorką Thetą. W rozmowie z Yamato Theta wyjawia szokujące informacje na temat DAM, dokładnie jej niszczącego wpływu na ludzki organizm. Mimo to Yuki aktywuje maszynę, co kończy się dla niej i usiłującej ją powstrzymać Thety ciężkimi ranami. Bezbronny Adonis (Chloe nie nauczyła go na wszelki wypadek walczyć wręcz czy co?) poddaje się losowi – jedna z żołnierek, która wysuwa się przed szereg, ścina chłopakowi głowę. Ludzie wiwatują, ja też się po części cieszę, bo może teraz dostaniemy ciekawszego protagonistę?

Rzeczywiście – po płomiennej przemowie cesarza Goethe (jego ciężka choroba też oczywiście miała związek z używaniem DAM) poznajemy nastoletnią Eri. Widzieliśmy już ją wcześniej, ale w tak krótkim ujęciu, że mogła wydać się statystką. Podczas ataku Adonisa na miasto jej chłopak, Takuma, został przygnieciony kamiennym blokiem; wystraszona dziewczyna zostawiła go na śmierć. Gdy pod ścianą pamięci o ofiarach żałuje swojego tchórzostwa, zagaduje do niej członek rządu, Oz, wicedowódca Narodowej Agencji Wywiadowczej. Mężczyźnie wydaje się wszystko jedno, że Eri ma w telefonie zdjęcia Adonisa, gdy jednak ta ucieka, telefonicznie każe ją ścigać. Tymczasem główny śledczy Charmy (czy powinnam zapamiętywać te wszystkie nowe imiona, skoro co chwila ktoś zalicza zgon?), badający trupa Adonisa, oświadcza, że ciało nie jest prawdziwe.

Czuję się nieźle zaskoczona. Na ogół, gdy coś zajawkuję, to albo od początku mi się podoba, albo nie, ewentualnie stopniowo mnie do siebie przekonuje (jak bracia Yuzuki z tego samego sezonu). W przypadku Hametsu no Oukoku nastąpił przeskok z „jakie to beznadziejne!” do „ja cię, chcę kolejny odcinek!” i nerwowego przeszukiwania internetu w celu dowiedzenia się, jak potoczą się dalsze losy bohaterów. Choć w sumie nie wiem, o których powinnam myśleć, bo śmierć nikogo nie omija – nie zdziwię się, jak i Oz albo Theta za jakiś czas dołączy do Eekhouta i Doroki. Adonisowi się udało, co z jednej strony mnie martwi (jako protagonista mnie w ogóle nie przekonuje), z drugiej zaś może teraz poznamy go z lepszej strony? Może nastąpi u niego ciekawa przemiana? Poczytałam sobie trochę spoilerów i… chyba rzeczywiście zapowiada się interesująco. Nic, olać kiepską oprawę audiowizualną (w tym odcinku grafika zdecydowanie nie nadążała za ekspresją głosową Kaito Ishikawy – albo na odwrót, seiyuu zbyt się wczuł), słaby wstęp i oddać się seansowi.

Bracia Yuzuki mogli liczyć nie tylko na siebie nawzajem, ale też na mieszkającą naprzeciwko rodzinę Kirishima. Gakuto chodził do przedszkola z Waką, a Minato przyjaźnił się z jego starszą siostrą, Uttą. Jest też matka rodzeństwa, Saki, oraz ich dziadek, Kojiro, i właśnie głównie jemu poświęcono odcinek. Grając ze staruszkiem w shogi, Gakuto wspomina o początkach znajomości, nie należały zaś one do najlepszych. Bracia Yuzuki obawiali się pana Kojiro – mieszkającego wówczas samotnie – który często stał przed domem i ich obserwował, nie wykonując innego działania. Gakuto jednak bardziej martwił się czym innym. Po śmierci rodziców najstarszy Hayato nie chciał słyszeć rad bliskich, by przynajmniej Gakuto wysłać do wujostwa. Mimo bycia studentem wziął na siebie opiekę nad całą trójką – jedną z codziennych rutyn było czekanie na najmłodszego brata wracającego z przedszkola; z tego powodu sam musiał pospiesznie wracać z zajęć. Gakuto sądził, że pomogłaby zmiana placówki, na co z kolei Hayato się nie zgadzał, żeby nie narażać brata na więcej ewentualnych przykrości. Pewnego dnia Gakuto nie zastał Hayato w domu (ten ze zmęczenia zasnął w stołówce). Gdy czekał, zagadał go niego pan Kojiro, zapraszając do siebie. Malec szybko zorientował się, że staruszek nie jest wcale taki straszny, co więcej, traktuje go dużo poważniej niż inni dorośli. Pierwsza rozmowa bohaterów pozwoliła również wyjaśnić zachowanie pana Kirishima wobec braci. Po śmierci państwa Yuzuki mężczyzna starał się jakoś pomóc chłopcom, ale nie wiedział, jak, nie chcąc się przy tym narzucać. Nie naciskał również wtedy, gdy Hayato, wróciwszy pospiesznie do domu, odmówił, aby Gakuto po przedszkolu czekał u pana Kojiro. Gakuto jednak, czujący coraz większą sympatię do staruszka i jednocześnie pragnący odciążyć brata, uparł się zostawać u sąsiada. Nazywał go swoim pierwszym przyjacielem; drugim został Waka, który wkrótce wprowadził się z mamą i siostrą do dziadka.

Po pierwszym zaskoczeniu, że seria daleko stoi od anime podwyższających poziom cukru, Yuzuki-san Chi no Yon kyoudai przekonuje mnie do siebie coraz bardziej. Doceniam, że twórcy poważnie podchodzą do prezentowania relacji między braćmi oraz między nimi i najbliższym otoczeniem (jak w dzisiejszym odcinku). Epizodyczność fabuły w tym przypadku nie przeszkadza, wręcz przeciwnie, kolejne opowieści dopełniają obrazu braci Yuzuki. Do samych bohaterów nie zapałałam jeszcze specjalną sympatią – acz też żaden mnie nie irytuje – ale właśnie wspomniane głębokie wejście w więzi rodzinne mi to rekompensuje. Będę kontynuowała seans, a innych też zachęcam do spróbowania, z tym zastrzeżeniem, aby nie nastawiać się na miłą serię o czwórce braci.

 

Pewnego wieczoru Momose i Shirosaki spotykają porzuconego kotka, acz ten uparcie twierdzi, że nie został porzucony, tylko sam porzucił swoją właścicielkę. Tak, twierdzi, bo słyszymy jego myśli (więc Hiro Shimono nie odgrywa jedynie kocich dźwięków), i ogólnie jak zwyczajny kot raczej się nie zachowuje, ale to szczegół – mnie nie razi. Obaj mężczyźni są wielkimi wielbicielami futrzaków, niestety w przypadku Yuuseia miłość nie wydaje się odwzajemniona, gdyż każdy mruczek na niego syczy. Z tego powodu nigdy nie mógł mieć własnego, aż do teraz, bo znajda go z jakiegoś powodu zaakceptowała. A przynajmniej tak zrozumieli bohaterowie – kotek uparcie nie chce się przed samym sobą przyznać, że polubił nowego człowieka. Przykre doświadczenia z poprzednią właścicielką każą mu nieufnie patrzeć na Shirosakiego, który po uprzednim zbadaniu u weterynarza i kupieniu jedzenia, zabiera go do siebie. Z kolei menadżer, błędnie interpretując wzruszenie Kentarou, tak naprawdę cieszącego się na każdą myśl, na jak dobrego szefa trafił, zastanawia się, czy jego podwładny też nie chciał przygarnąć futrzaka. Jego zamartwianie się urasta do tego poziomu, że pewnego dnia przekazuje Momose klucze do swojego mieszkania. W środku pociągu pełnego ludzi. Na cały głos. Przez kolejne dni w firmie plotkowano tylko o jednym…

Tymczasem kotek powoli przyzwyczaja się do nowego życia, Shirosaki zaś stara się poświęcać mu jak najwięcej czasu i dbać o wszystkie jego potrzeby. Intensywnie m.in. myśli nad imieniem, ostatecznie decydując się na Hakutou (proszę o wybaczenie za spoiler w poprzedniej zajawce). I choć kotkowi podobają się wspólne zabawy czy nie lubi, gdy Shirosaki wychodzi z domu, zżyma się, że wcale nie jest mu dobrze. Na szczęście koniec końców rozumie, że tym razem trafił w troskliwe ręce. Niewielkie segmenty odcinka poświęcone są również małemu Yuuseiowi i jego relacji z babcią, a także Aoyamie. W openingu widzimy mężczyznę w otoczeniu maskotek; jak się okazuje, z powodu samotności (rozwód z żoną, czucie się „niewidzialnym” przez inne osoby) kupił sobie wielkiego pluszaka, Kumatte.

Pisałam już, jak bardzo podobają mi się protagoniści, relacja między nimi czy ciepło bijące z serii, więc nie będę się powtarzać – wciąż jest po prostu bardzo dobrze i gorąco polecam anime każdemu szukającemu czegoś zabawnego, a zarazem uroczego. Na koniec zajawkowania chciałabym poruszyć dwie kwestie. Pierwsza – czy to naprawdę nie jest BL? No niby nic z tym nie wiadomo, ale twórcy nęcą, oj nęcą!… Bohaterowie nazywają się nawzajem „słodkimi”, rumienią się, nie mówiąc o takich scenach jak z przekazywaniem klucza w pociągu (większość wpadek Shirosakiego z trzeciego odcinka nie była niczym specjalnym, z wyjątkiem tej jednej, z cudną reakcją współpasażerów). Granice raczej nie zostaną przekroczone, obawiam się jednak, że i tak tytuł wielu widzów odrzuci, a szkoda, bo to przede wszystkim komedia… Hm, na pewno komedia? I tu przychodzimy do drugiej kwestii. Nie sposób nie zauważyć, że Atarashii Joushi wa Do Tennen porusza sporo poważnych tematów, jak porzucenie i obawa przed zaufaniem (na przykładzie Hakutou) czy poczucie samotności (Aoyama). Sam zresztą problem z byłym szefem Momose nie został jedynie wykorzystany jako zawiązanie akcji całego anime, tylko co rusz wraca (bóle żołądka Momose, porównania do obecnej sytuacji). Także scenka po endingu, wprowadzająca czwartego… przepraszam, piątego – nie zapominajmy o Hakutou – bohatera wyraźnie sugeruje, że i w jego wątku coś się zadzieje. Do końca jeszcze nie wiem, co o tym sądzić, mam tylko nadzieję, że seria całkowicie nie zamieni się w dramat – na tę chwilę twórcy dość dobrze radzą sobie z wprowadzaniem „cięższych” wątków; dzięki którym zresztą seria dużo zyskuje. Tak czy inaczej, jeśli ktoś zastanawia się nad seansem, powiem wprost – jak najbardziej warto, z zastrzeżeniem, że nie należy oczekiwać czystej komedii, a i odporność na duety męskie się przyda.

Trzeci odcinek poświęcony zostaje na przedstawienie luźniejszego dnia Rae i Claire, zabawiających się razem z innymi bohaterami najrozmaitszymi grami. Wieje nudą na kilometr, gdyż zaznajomiona z grą protagonistka albo wygrywa, albo trolluje wszystkich naokoło. Sytuację nieco ratuje końcowa scena dość poważnej rozmowy pomiędzy paniami na temat uczuć Rae i jej sytuacji. Dopiero kolejny, czwarty odcinek przynosi bardziej intensywną akcję i zaznajamia nas z większą ilością zasad rządzących światem przedstawionym – omawiane są szczegóły dotyczące magii, hierarchii szkoły oraz pojawiających się tu i ówdzie potworów zagrażających wszystkim.

O ile założenia fabularne poznaliśmy już w pierwszych dwóch odcinkach, o tyle kolejne przynoszą rozwój relacji bohaterów. Zarówno tej łączącej Rae i Claire, jak i skomplikowanej sieci powiązań obejmującej całe stado panów, którzy – jak to w grze otome – mają być przecież atrakcją i głównym wyborem protagonistki. Komplikuje to nieco działania Rae, która momentami, mimo znajomości realiów, gubi się i musi improwizować. Jej działania jednak nie idą na marne – nie tylko zyskuje sympatię oraz zainteresowanie męskiej części obsady, ale także poprawia swoje relacje z Claire. Dość dobrze wypada także wprowadzanie kolejnych informacji dotyczących magii i samego świata – wydarzenia są sensowne, a niuanse przedstawiane w sposób zrozumiały i nie wprowadzający chaosu. Muszę też przyznać, że na razie wszyscy bohaterowie zyskują moją sympatię, co nie zdarza się często. Mam nadzieję, że trend będzie kontynuowany, zwłaszcza rozwój relacji oparty na interakcjach pomiędzy postaciami.

Watashi no Oshi wa Akuyaku Reijou nie wyróżnia się niczym szczególnym w swoim gatunku, potrafi jednak zrekompensować nudniejsze i bardziej nużące sceny znacznie ciekawszymi wydarzeniami, przyciągającym uwagę użyciem magii, a także całą grupą bohaterów wzbudzających moją sympatię. Dla fanów gatunku może to nie będzie pozycja obowiązkowa, ale dość dobry jego przedstawiciel wart poświęcenia mu czasu. Seans zamierzam kontynuować z nadzieją na porcję odprężającej rozrywki, przede wszystkim niczym nie denerwującej widza.

Życie nie rozpieszcza nieszczęsnej Romantiki. Nie dość, że trafiła do klasy dla nieudaczników i plebsu, to jeszcze dostała ławkę obok Desira. Szansą na awans społeczny wydaje się pewien klasistowski palant (pisany małą literą, zaraz wyjaśnię), który bardzo chciałby widzieć Romanticę w swojej drużynie poszukiwaczy przygód. Tymczasem Protagonista formuje własny zespół z utalentowanych ludzi odrzuconych z powodu niewłaściwego pochodzenia.

Klasizm to motyw przewodni odcinka. Desir wychowywał się w sierocińcu, więc zdaniem kadry nauczycielskiej powinien cieszyć się z samej możliwości uczęszczania do Akademii. Amant Romantiki ma wyraźny problem z tym, że obiekt jego westchnień musi przebywać z ludźmi gorszej krwi. Pojedynek szlachcica z plebejuszem kończy się pobiciem tego drugiego – nie, nie pokonaniem w starciu, a właśnie pobiciem, za to, że ośmielił się walczyć jak równy z równym.

Metafora zbrojnej arystokracji potykającej się o własne nogi i rozbijającej sobie ten głupi ryj przy pierwszej konfrontacji z prawdziwym zagrożeniem.

Temat był wcześniej poruszany, ale zmienił się styl narracji. Klasistowski Palant z pierwszego odcinka roztaczał wokół siebie aurę lepszego od innych i jednak zaczepiał ludzi, którzy mogli mu się odgryźć. Antagoniści odcinka trzeciego to tępe tłuki nierokujące szans na poprawę.

Profesor Brigette. Jedyna kompetentna z tej bandy, co można poznać po seksownym stroju.

Zakładając najwyraźniej, że na tych gamoni nie ma co liczyć, Desir postanawia założyć własne wojsko. Ma pewną nieuczciwą przewagę nad gronem pedagogicznym, bo nie jest aż tak głupi (no i widział przyszłość), dzięki czemu jest w stanie nawiązać znajomość z Pramem (w przyszłości genialny szermierz), a dzięki tej znajomości – zwerbować Romanticę.

Byłem nastawiony do Kikansha no Mahou wa Tokubetsu desu podejrzliwie. Stroną wizualną ta seria stać nie będzie (chociaż trzeba przyznać, że animacja się poprawia), a świat przedstawiony prawdopodobnie kupiono w antykwariacie, bo do złudzenia przypomina wszystkie inne światy przedstawione wszystkich anime tego gatunku. Ma jednak jakiś pierwiastek oryginalności, trochę inną wizję postaci i trochę inny kierunek fabuły. Wydaje mi się, że warto dać mu szansę.

Zachęcone swoim sukcesem dziewczyny konstruują kolejne rakiety z butelek osiągające coraz większe dystanse. Ponad 80 metrów – czyli przestrzeń kosmiczna jest już w zasięgu ręki… No, może nie do końca. Umika zaczyna sobie zdawać sprawę z tego, że do zbudowania promu kosmicznego trochę jej brakuje, a co gorsza, literatura fachowa w postaci encyklopedii popularnonaukowej ją przerasta. Czas zatem sięgnąć po posiłki, tym bardziej, że zgodnie z żelazną zasadą serii CGDCT bohaterek nie może być mniej niż cztery. Jak się wygodnie okazuje, w klasie jest pewna uczennica, która nie bywa w szkole, uznając ją za stratę czasu. Woli go spędzać na majsterkowaniu w garażu. Problemy są dwa: fascynują ją wielkie roboty, a nie podbój kosmosu, a jej charakter nie należy do najłatwiejszych. Umika musi naprawdę wziąć się w garść i zdobyć na inicjatywę, żeby do niej dotrzeć.

Trudno się mówi: są zapewne widzowie, których uwiedzie słodycz bohaterek i wzruszą ich starania Umiki, żeby wyjść ze swojej skorupy. Ja mogę docenić ładnie zakomponowane zbliżenia (bo już dalszy plan i tło są mierne), przede wszystkim ze względów kolorystycznych… I na tym lista zalet tej serii się dla mnie kończy. Hoshikuzu Telepath to irytująca mieszanka. Gdyby postawiło na lekki ton i opary absurdu, nie przeszkadzałyby mi „kosmiczne” plany Umiki. Jednak połączenie poważnego i wzruszającego pokazywania problemów społecznych bohaterki oraz jej marzeń w stylu „wsiądziemy na rakietę i polecimy w kosmos zaprzyjaźnić się z kosmitami” jest po prostu niestrawne. Gdyby jeszcze była w pierwszej klasie podstawówki, a nie liceum, może dałoby się to jakoś usprawiedliwić (acz bez przesady, małe dzieciaki potrafią mieć zaskakująco głęboką wiedzę na interesujące je tematy). W sytuacji obecnej cały czas się zastanawiam, gdzie są rodzice i dlaczego nie załatwią dziewczynie jakiegoś wsparcia, bo ten poziom naiwności da się wytłumaczyć tylko łagodnymi zaburzeniami funkcji poznawczych.

Nie czepiać się, bo to anime? Ha! W takim razie Hoshikuzu Telepath pojawiło się o kilka lat za późno. Mogłabym wyliczyć od groma serii – poczynając od tytułów takich jak Do It Yourself! czy Yuru Camp, a na Super Cub i Bocchi the Rock! kończąc – mniej i bardziej realistycznych, które łączy udowodnienie, że można zrobić pełną uroku i ciepła serię o wyidealizowanych nastolatkach bez obrażania inteligencji zarówno widza, jak i bohaterek. Czy w ogóle komuś można to polecić? Chyba tylko osobom, którym wystarczą słodkie sceny z tycającymi się czołami dziewuszkami oraz zapłakana mordka i paniczne popiskiwanie bohaterki, a fabuła ma dla nich znaczenie całkowicie drugorzędne.

Wiadomo już, jaki utwór będzie musiał zaśpiewać chór chłopięcy w konkursie, dyrygent musi tylko znaleźć kolejnych członków do niego, bo nie ma pełnej skali potrzebnych głosów. Nie ma się czym jednak martwić, w kolejce już czeka taki jeden przyczajony miłośnik makijażu metalowego, który od jakiegoś czasu śledzi głównego bohatera. Na razie jednak chłopcy jedzą ciasteczka, haftują chusteczki ku upamiętnieniu powstania klubu i gadają tak bardzo o niczym, że moé dziewczynki mogą się schować. Czy już wspominałam, że dialogi są tutaj jak z generatora dialogów do anime? Albo jak pierwsze dzieło młodego nastolatka, który gęsto inspiruje się tym, co do tej pory obejrzał, ale nie do końca wie, jak to połączyć, żeby działało?


Miłośnik makijażu metalowego i włosów na chuligana z zeszłego wieku nawiązał w końcu kontakt z głównym bohaterem, ratując go przed opryszkami. I nie wyczuwam tutaj ani krztyny parodii, ta scena była na serio. Główny bohater zaciąga nowego chłopaka do chóru, a ten od razu dostaje ultimatum – będzie mógł malować twarz, tylko jeśli dołączy do klubu. Po czym pan śpiewa i jest to pierwszy dobry fragment tego odcinka, bo głos ma z tych, jakie lubię – i śpiewa świetnie. Dyrygent oczywiście coś tam psioczy.

Nie, żeby twórcy nie próbowali w humor. Ale jest on na tym samym poziomie, co dialogi – że jest on kliszowy, to za mało powiedziane. Niekiedy też rozpoznaję, że jakaś scena ma być komediowa, choćby po muzyce, ale nie mam pojęcia, co ma w niej bawić. Głównym winowajcą jest tutaj reżyseria – bardzo dużo elementów nie łączy się płynnie, po samym ich opisie nie można dostrzec, co nie pasuje, ale podczas oglądania po prostu widać, jak to wszystko nie składa się w jedną ciągłą historię, a stanowi tylko zlepek byle jak połączonych schematycznych scenek, z humorem wstawianym wszędzie na siłę i historią ciągniętą sztucznie siłą scenariusza. Głupiutkie to i źle zrobione, nie jestem pewna czy nadaje się choćby na zbiorowy seans, żeby się pośmiać. Jedynie niektóre piosenki są warte odsłuchania.

Gorou udało się przetrwać potyczkę z graczem podpalaczem. Nieoczekiwanie jego kolejnym przeciwnikiem zostaje nie kto inny jak jego najlepszy przyjaciel, Akitsu, którego moc okazuje się znacznie potężniejsza niż wydawało się jeszcze tydzień temu. Między chłopakami dochodzi do walki na śmierć i życie, której zakończenie jest raczej oczywiste, a przed śmiercią Akitsu zdradza naszemu protagoniście, że dzięki swojej umiejętności widział przyszłość, w której wszystko jest dobrze i że to była jedyna droga, aby ją osiągnąć.

Wygląda na to, że seria, przynajmniej w pierwszy tygodniach, przyjmuje formułę walki tygodnia, spośród których, szczerze mówiąc, żadna nie wypadła szczególnie interesująco – ot, pojawia się przeciwnik, bohater się waha, za każdym razem starając się kierować moralnością, tylko po to, aby na koniec odpalić swoją absolutnie przepotężną moc i pokonać przeciwnika. Nudy.

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że koncept Kamierabi lepiej sprawdziłby się jako gra komputerowa niż serial animowany. W tej formule potyczki z „bossami”, jakimi są inni kandydaci na boga, stanowić mogłyby jakieś wyzwanie, a tym samym przynosić satysfakcję. Tutaj za to oglądamy absolutnie nieciekawe starcia z oczywistą konkluzją, które przebiegają każdorazowo dokładnie w taki sam sposób.

Nie pomaga temu wszystkiemu naprawdę kiepska realizacja. To nie jest tak, że nie ma tu nic dobrego – już o tym pisałem, ale projekty postaci są niezłe, w porządku wypada też dizajn kolorów czy stylizowane tła. Leży niestety cała reszta, od reżyserii po animację. Nadal nie rozumiem, czemu służyć ma fakt „zoomowania” kamery w każdym z ujęć, ale nie wygląda to dobrze i gdy się już zwróci na to uwagę, to strasznie wytrąca z równowagi. Równie amatorski, bo tak chyba należy to nazwać, jest zabieg zastosowany podczas krótkiej retrospekcji, kiedy to na ekranie unoszą się elementy świetlne przypominające padający śnieg – nie wiem dokładnie jak to opisać, ale jest to efekt, który na pewno kojarzycie, bo, jeśli się nie mylę, jest to jeden z najbardziej podstawowych efektów dostępnych w edytorze wideo od Adobe.

W pierwszej zajawce wspominałem, że do Kamierabi przyciągnęła mnie postać Yokoo Tarou, ale nie potrafię tu zupełnie dostrzec jego ręki. Może jest na to za wcześnie, a może faktycznie scenarzysta (Jin) tak przepisał jego pomysły, że po prostu nic tu z nich nie zostało. Tym samym znów wraca do mnie myśl, że może lepiej by było, gdyby ten koncept Tarou zrealizował w formie gry, czyli w tym medium, w którym czuje się najlepiej. Ja swojej przygody z tą serią nie zamierzam kontynuować, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że na jednym sezonie się nie skończy, bo właśnie zapowiedziano, że w przyszłym roku pojawi się sezon drugi. Szkoda mi po prostu na tę produkcję czasu.

Zamaskowana kobieta, która przedstawia się jako Millicenta Bluenight, próbuje na przyjęciu zabić Komari, twierdząc, że to, co prezentuje bohaterka i jak się zachowuje, jest obrazą dla wojny. Bowiem według organizacji, do której należy, czyli Inverse Moon, żywi chcą tak naprawdę śmierci, a nie radosnego wracania do życia po odniesieniu ran w bitwie. Co więcej, sugeruje, że gdyby tylko Komari zechciała, mogłaby każdą wojenkę zakończyć masakrą jeszcze przed jej rozpoczęciem. Niestety, nie udaje jej się, przypadkową ofiarą zostaje Bellius, a napastniczka znika z pałacu.

Po tym wydarzeniu Komari znów zamyka się w pokoju i rozpamiętuje, co się zdarzyło trzy lata temu w Akademii – pamięta prześladowania przez Millicentę i moment, kiedy w końcu nie wytrzymała, ale na tym wspomnienia się urywają. Z marazmu próbuje ją wyrwać Ville, która wyznaje jej miłość i przekazuje liścik z wyjaśnieniem. Rozmowa zostaje nagle przerwana przez ponowne pojawienie się Millicenty, która rani i zabiera ze sobą pokojówkę jako zakładniczkę oraz wyznacza termin i miejsce decydującego spotkania.

Zaczyna się robić dosyć ciekawie, bo generalnie wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że Komari nie jest taka całkiem bez mocy, a w każdym razie nie ma jej w standardowym wydaniu jak na świat przystało, zaczyna też mieć więcej charakteru. Została także w końcu zaprezentowana Tajna Organizacja, a przynajmniej jej główne założenia i są one… no cóż. Poniekąd słuszne, ale mam dziwne wrażenie, że jednak wyjątkowo jednostronne w stosunku do reszty społeczeństwa, zwłaszcza, że jeśli reszta członków prezentuje takie same psychopatyczne skłonności co Miilicenta, to jednak należałby toto wypalić do gołej ziemi.

Hikikomari Kyuuketsuki no Monmon wygląda dosyć interesująco, zwłaszcza gdy twórcy zapominają o fanserwiśnych ciągotach. Prezentowany świat okazuje się nie do końca taki, jak by się wydawało, i jeśli poskrobać pozłotkę (i kolorowiutką oprawę) to wygląda na o wiele mroczniejszy. Boję się tylko, czy później nie przerodzi się w „słodkie dziewczynki robią masakrę i mają traumę”. Ale żeby to stwierdzić, to trzeba by obejrzeć całość.

Katagiri Kanta za kierownicą Toyoty GR86 rusza w swoich pierwszych kwalifikacjach do wyścigu MFG. Na jego pojawienie się na linii startowej wielkie oczy robi Ren Saionji, która jest „aniołkiem” i startuje zawodników. Nie spodziewała się, że ujrzy nowo poznanego domownika na trasie, gdyż ten zdradził jej jedynie, że ma zamiar znaleźć ojca w Japonii. Nie wiem, może powinni ze sobą bliżej porozmawiać, to nie byłoby takich nieporozumień.

Wydarzenia tych dwóch odcinków można krótko streścić – nasz bohater jedzie przed siebie, a wszystkim naokoło opadają szczęki ze zdziwienia jak szybko pokonuje trasę. Nie dowierza jego wsparcie, nie dowierza szef wyścigów MFG, nie dowierzają widzowie przed ekranami telewizorów czy smartfonów. Rzecz jasna w trakcie jego popisów poznaliśmy kilka faktów. Otóż Kanata jest uczniem Takumiego Fujiwary, czyli głównego bohatera Initial D, a objawia się to w stylu jego jazdy oraz driftu. Przedstawiony zostaje także Ryo Takahashi, czyli nikt inny jak Ryousuke sprzed ponad 20 lat, który jest właścicielem wyścigów i autorem zasady „grip to weight ratio”. Ogólnie rzecz biorąc, to naszemu bohaterowi niemal udaje się zakwalifikować do wyścigu, jednak o ułamki sekundy przegrywa ostatnie kwalifikujące się miejsce i ląduje na 16 pozycji. Nic jednak straconego, gdyż po zakończeniu wyścigu jeden z wyprzedzających go kierowców zostaje zdyskwalifikowany. Kolejne odcinki zapowiadają się już realną próbę zmierzenia się Kanaty, w nieco przestarzałym pojeździe, z bogatymi zagranicznymi i japońskimi kierowcami, posiadaczami topowych aut.

MF Ghost oferuje dokładnie to, co obiecywano przed premierą: wyścigi, wyścigi, trochę Eurobeatu i romansowania. Są starzy bohaterowie z Initial D, są nowoczesne auta oraz dynamiczne ujęcia oraz muzyka. Rzecz jasna, żadnego sensu fabularnego tutaj nie znajdzie, ale wątpię, że znaleźli się tutaj widzowie nie wiedzący w co się pakują. Zapowiada się niezła seria rozrywkowa, gdzie myślenie o dziurach fabularnych, logice oraz naciąganiu faktów motoryzacyjnych jest mocno niewskazane.